WSPOMNIENIA SYBIRAKÓW



Wspomnienia ojca Łucjana Królikowskiego OFM Conv. - sybiraka,
opiekuna "tułaczych dzieci"


Jak się potoczyły Ojca losy po wkroczeniu 17 września wojsk sowieckich do Polski?

- Byłem wówczas w klasztorze franciszkańskim w Hanaczowie na wschód od Lwowa, bo podczas bombardowań tego miasta nie mogliśmy odbywać studiów. Samo wejście Armii Czerwonej zastało mnie pod Haliczem. Podobnie jak św. Maksymilian Kolbe, którego znałem, chciałem z wojskiem przedrzeć się do Rumunii, a później do Francji i bić się o naszą Ojczyznę. Jednak nie było mi to dane. Zatrzymałem się w pobliskim klasztorze. W nocy weszła Armia Czerwona do Halicza. Sowieccy żołnierze przychodzili do łóżka każdego z nas z bagnetem na karabinie i pytali się, czy mamy broń. Mówiliśmy im, że to jest klasztor i żadnej broni nie ma. Gdy zobaczyłem, jak ta armia zalewa wszystkie wioski i miasta, zupełnie jak szarańcza, postanowiłem wówczas wycofać się do Halicza, do naszego folwarku. Po dwóch lub trzech dniach mojego tam pobytu, przyszli Ukraińcy z pobliskiej wioski. Od samego rana do wieczora rabowali, co tylko się dało: konie, wozy, narzędzia rolnicze, potem bydło, drób, świnie itd. Było nas tylko dwóch kleryków, jeden schorowany ksiądz oraz służba. Kiedy pod koniec dnia Ukraińcy się wynieśli, nie mieliśmy właściwie dokąd udać się na nocleg. Poszliśmy zatem do polskiej wsi, do Hanaczowa, gdzie znaleźliśmy gościnę u jednej polskiej rodziny. Przez kilka dni pracowaliśmy w polu, pomagając kobietom przy żniwach, bo mężczyźni jeszcze nie wrócili z wojny. Gdy po jakimś czasie Niemcy oddali Lwów Sowietom, którzy zaczęli zaprowadzać wszędzie swój "porządek", nasi księża przełożeni wezwali nas z powrotem do Lwowa. Rozpoczęliśmy tam kurs filozofii. Po jego ukończeniu dano nam kilka dni wakacji. Następnie ze względu na warunki wojenne mieliśmy odbyć studia teologiczne w tempie przyśpieszonym, aby nas jak najszybciej wyświęcono na kapłanów. Niestety, po pierwszej lekcji teologii zostałem aresztowany i wywieziony aż pod Archangielsk.


Gdzie ponownie zetknął się Ojciec z Wojskiem Polskim?

- Kiedy w 1941 r. gen. Władysław Anders zaczął tworzyć Wojsko Polskie w ZSRS, wstąpiłem do Szkoły Podchorążych Artylerii w Kara-Su, na pograniczu Kirgistanu i Uzbekistanu, niedaleko granicy chińskiej. Pamiętam stamtąd niezwykłą scenę. Pewnego dnia wysoki barczysty Uzbek przywiózł na wozie z oślim zaprzęgiem polską kobietę z gromadką małych dzieci. Przy tej okazji dowiedziałem się, że na obrzeżach naszej szkoły koczuje polska ludność cywilna, zesłana na Sybir i szukająca w Wojsku Polskim opieki. Był tam również sierociniec zorganizowany przez panią Eugenię Grosicką. Stalina denerwowała wiadomość, że polska ludność cywilna opuszcza miejsca zsyłki, wędrując setki i tysiące kilometrów do tworzących się ośrodków polskiego wojska. Dyktator odmówił im środków do życia, ale polski żołnierz nie mógł patrzeć na niedolę matek i dzieci, więc dzielił się własnymi racjami żywnościowymi, które stawały się coraz mniejsze w miarę przybywania ludności cywilnej. Kilka miesięcy potem nastąpiła ewakuacja Polaków ze Związku Sowieckiego do Persji pod wodzą gen. W. Andersa. Niestety, ocalonych była tylko mała część. Większość polskiej ludności musiała pozostać na miejscu.


Jaka była reakcja naszych aliantów, gdy ujrzeli ten exodus?

- Pojawienie się wielkiej rzeszy żołnierzy, kobiet i dzieci zdumiewało ludzi Zachodu. Pytali, skąd wzięła się taka ogromna rzesza polskiej ludności cywilnej w Związku Sowieckim. Natomiast nas, ocalonych Polaków, zaskoczyła reakcja Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Amerykańskiej Katolickiej Agencji Charytatywnej oraz ich akcja charytatywna. O wiele bardziej jednak zadziwiła nas pomoc poszczególnych ludzi. Prześcigano się w roli dobrych Samarytan. Wielka akcja miłosierdzia świadczyła o Opatrzności Bożej. Myślą nadrzędną polskiego rządu na wygnaniu było, by rozmieścić polskie dzieci jak najdalej od teatru wojny, aby w spokoju odzyskiwały utracone dzieciństwo.


A Ojciec zaopiekował się nimi w Afryce...

- U Boga nie ma przypadków, przeto uważam za zrządzenie Boże, że po święceniach kapłańskich w Bejrucie i krótkiej służbie w VIII Generalnym Szpitalu Wojennym w El Kantara w Egipcie, posłano mnie jako katechetę do Afryki Wschodniej, do osiedla Tengeru w Tanzanii, do małych polskich wygnańców. Jak wyglądał pobyt polskich dzieci w Afryce?

- Tengeru w Tanzanii i Massindi w Ugandzie były największymi osiedlami polskimi na Czarnym Lądzie. Każde liczyło ponad cztery tysiące byłych zesłańców, z czego połowę stanowiły kobiety, a drugą połowę dzieci i młodzież. Ojcowie, synowie i bracia walczyli na włoskim froncie, dlatego mężczyzn w obozach było mało. Kierowniczką sierocińca w Tengeru była pani Eugenia Grosicka, ta sama, która zbierała sieroty w Kara-Su. Sierociniec w Tengeru był odmienny od wszystkich innych tego rodzaju zakładów. Nie ogradzano go płotem ani murem, dzięki czemu wychowankowie mogli się spotykać ze swoimi rówieśnikami w szkołach podstawowych, w gimnazjum ogólnokształcącym, kupieckim, rolniczym, krawieckim, w szkole mechanicznej, w liceach, w szkole muzycznej, w stowarzyszeniach kościelnych, w drużynach harcerskich. Spotykali się na ogniskach, wspólnych zabawach, w świetlicy obozowej, gdzie wygłaszano odczyty, grano w szachy, warcaby, tańczono. Sieroty brały udział w grach i wędrówkach harcerskich, dzięki czemu nie okazywały kompleksu niższości. Czuły się częścią wielkiej rodziny tułaczej, czuły się chciane przez społeczeństwo osiedlowe i kochane.


A tęsknota za Ojczyzną?

- Przez siedem lat pobytu w Afryce wszystkie dzieci i młodzież żyły Polską. Tęskniły za swoją Ojczyzną. Nie zapomnę śpiewu-modlitwy przed rozpoczęciem nauki. Baraki szkolne kryte strzechą z liści bananowych tonęły jeszcze w porannej mgle z powodu wysokiego położenia osiedla. Śpiewano pieśń znaną już na "nieludzkiej ziemi", która stała się niejako hymnem polskiego tułactwa, pieśnią ufnej miłości: "O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń! Wołamy z cudzych stron do Ciebie, o polski dach i polską broń!". Dzieci modliły się o powrót do Ojczyzny przed obrazem Matki Bożej Ostrobramskiej, Patronki Kresów Wschodnich. Uczyły się dla Polski, i to bardzo pilnie. Były święcie przekonane, że żołnierz polski walczący na wszystkich frontach świata od pierwszego dnia II wojny światowej aż do jej zakończenia, na lądzie, na morzach i w powietrzu pod hasłem "za waszą i naszą wolność", wkroczy zwycięsko w granice Ojczyzny, a one wrócą do swoich wiosek i miast, skąd owej hiobowej nocy zostały wyrwane ze snu i zesłane na Sybir.


Jednak zbliżał się kres pobytu sierot w Tengeru...

- Dzieci nie mogły się doczekać dnia powrotu do wyśnionej Ojczyzny. Spotkał je ogromny zawód, gdy Stalin i alianci cofnęli uznanie legalnemu rządowi polskiemu w Londynie. Uważały to za powtórne wbicie noża w plecy każdego Polaka. Jeszcze dobre trzy lata przebywaliśmy w obozach. Po zakończeniu działań wojennych organizacje międzynarodowe dla uchodźców, najpierw UNRRA, potem IRO, działające na terenie Europy, pomagały ofiarom wojny wrócić do swoich krajów. My nie mieliśmy dokąd wracać. Nęcili nas zaprzedańcy z czerwonej Polski. Mówili o odbudowie Warszawy, o braku rąk do pracy, o tym, że czekają na nas. Nikt z nich nie odważył się przyjechać do osiedli. Działali skrycie, poprzez swe agentury w UNRRA i IRO. Komitet opiekuńczy w Tengeru dążył do wysłania sierot wprost do Kanady z portu kenijskiego w Mombasie. Planu tego jednak nie udało się wykonać. Sierociniec musiał wyjechać do Europy. 4 czerwca 1949 r. Eugenia Grosicka i ja jako kapelan wraz z dziećmi w liczbie 150 opuściliśmy Tengeru. Nasz statek "Gerusalemme" zawinął do portu w Bari we Włoszech, a stamtąd koleją w poprzek "buta" apenińskiego do Salerno nad malowniczą zatoką. Zakwaterowaliśmy się w międzynarodowym obozie dziecięcym. Zajęliśmy blaszane baraki po wojsku amerykańskim, które na tych plażach lądowało i tu założyło swój przyczółek w kampanii wyzwolenia Włoch. Komitet Opiekuńczy w Tengeru przekazał swą władzę nowemu komitetowi w Rzymie, który powstał przy ambasadzie polskiej rządu londyńskiego, uznawanej jeszcze przez Watykan. Po miesięcznym pobycie w Salerno rozpętała się przewidywana walka o dzieci podjęta przez reżimową ambasadę polską w Rzymie. Wysłana przez nią kilkakrotnie delegacja była zaskoczona postawą dzieci. Na propozycję powrotu do kraju młodzi odpowiadali: "Do jakiej Polski? Ziemie wschodnie, z których pochodzimy, gdzieśmy się urodzili, z których nasze rodziny wywieziono na Sybir, wcielono do Związku Sowieckiego. Nie mamy gdzie wracać. Nie mamy ojczyzny. Stalin zagrabił te ziemie i wcielił do Związku Sowieckiego. Komuniści, którym służycie, są winni losu naszych rodziców, rodzeństwa, naszej gehenny i tułaczki po świecie". Wkrótce potem rząd włoski otrzymał notę z Warszawy z żądaniem, aby zwrócić polskie dzieci znajdujące się na jego terytorium, a których administracja warszawska jest jedynym prawnym opiekunem. W krótkim czasie przybył z Rzymu przedstawiciel Komitetu Opiekuńczego pan Hutten-Czapski i przedstawił niewiarygodny wprost plan, że musimy czym prędzej opuścić Włochy, zanim rząd włoski odpowie na ultimatum reżimu warszawskiego. Kilka dni później nastąpiła dramatyczna ucieczka. W Neapolu podstawiono specjalny pociąg z pełną obsługą. Przejechaliśmy całe Włochy aż do granicy z Austrią, gdzie nas zatrzymano, ponieważ nikt z nas nie posiadał wizy tranzytowej ani pobytowej w Niemczech. Celem naszej ucieczki było miasto Brema w amerykańskiej strefie okupacyjnej. Ucieczkę z Salerno, a później nasz wyjazd do Kanady "Życie Warszawy", oficjalny organ reżimowy, uznało za "kidnaperstwo na skalę międzynarodową". W tym samym czasie w zakładach fabrycznych w całej Polsce organizowano wiece protestacyjne przeciwko "uprowadzeniu" dzieci do Kanady. Uchwalano rezolucje za sprowadzeniem ich do kraju.


Jakie było stanowisko państw zachodnich na zarzut "uprowadzenia sierot"?

- Pragnę tutaj sprostować mylną wiadomość, jakoby Kanada udzieliła azylu polskim sierotom. Zachodnie państwa w ogóle odmówiły przyjęcia dzieci. Przeżywały wtedy "miodowe miesiące" w stosunkach ze Związkiem Sowieckim. Obecność ofiar barbarzyństwa bolszewickiego w ich krajach zwracałaby uwagę całego świata. Nie chciano sobie psuć harmonii współżycia przez małą grupę sierot. Samarytańską rękę podał nam Kościół w osobie arcybiskupa Józefa Charbonneau, metropolity Montrealu. Prosił go o ten wielki gest miłosierdzia podsekretarz stanu za pontyfikatu Piusa XII, kardynał Giovanni Battista Montini, późniejszy Papież Paweł VI. Arcybiskup Charbonneau wysłał do stolicy Kanady, Ottawy, jezuitę ks. Brosseau, który otrzymał wizy in blanco dla chorych, kalekich i niepełnosprawnych sierot, umożliwiając im podróż do tego kraju.


Przyjęcie w Kanadzie było serdeczne?

- Od chwili wylądowania sierocińca na ziemi kanadyjskiej władze Kanady okazały dzieciom wielką życzliwość i pomoc, która zresztą istnieje do dziś. Sieroty są za to wdzięczne i w miarę dojrzewania coraz bardziej przekonują się, że ich przyjazd do Kanady był darem Bożej Opatrzności.


Czy Ojciec utrzymuje kontakty ze swoimi wychowankami?

- Gdy uczyły się w szkołach, odwiedzałem je regularnie i pomagałem w języku francuskim. Podczas ferii Świąt Bożego Narodzenia i Wielkanocy umieszczałem je w polskich rodzinach, a w lecie organizowałem dla nich kolonie na małej wyspie blisko Montrealu. Łączyła nas więź. Chciałbym tu podkreślić, że przebyte doświadczenia wyostrzyły w dzieciach świadomość przynależności do Narodu Polskiego. Nie godziły się na adopcję przez rodziny francuskie. Po ukończeniu szkół poszły do pracy i założyły swoje rodziny. Co pięć lat organizowaliśmy wspólne zjazdy. Wielu członków tej naszej "rodziny sierocej" było obecnych w czasie niedawnej konferencji pt. "Polskie dzieci na tułaczym szlaku 1939-1950", która odbyła się 8 listopada w Belwederze w Warszawie.


Dziękuje za rozmowę

Z o. Łucjanem Królikowskim OFM Conv., sybirakiem, opiekunem "tułaczych dzieci", autorem książki "Skradzione dzieciństwo", rozmawiał Jacek Dytkowski



Źródło: Nasz Dziennik, 22 listopada 2007, Nr 273 (2986)