|
WSPOMNIENIA SYBIRAKÓW
Wspomnienie dr Reginy Witukiewicz-Dmoch z Gdańska - wywiezionej do obozu w Ostaszkowie koło miasta Kalinin (dawniej Twer)
Dr Regina Witukiewicz-Dmoch urodziła się w roku 1907 w St. Petersburgu. Studia lekarskie odbyła na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie w latach 1926-1932 zakończone dyplomem w roku 1933. W latach 1935-1944 pracowała jako lekarz ogólny w Nowym Dworze, powiat Sokółka, województwo grodzieńskie. Aresztowana w listopadzie 1944 r. i wywieziona przez władze radzieckie do obozu w Ostaszkowie koło miasta Kalinin (dawniej Twer), gdzie przebywała do stycznia 1946 r.
Po powrocie do Polski w roku 1946 osiedliła się w Gdańsku, gdzie od 1.03.1946 r. podjęła pracę jako lekarz rejonowy w dzielnicach Siedlce, Suchanino, Pohulanka, Chełm. Od 1.04.1946 r. pracowała na oddziale dziecięcym dzisiejszego Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku. Pracowała zawodowo jako pediatra do roku 1992. Obecnie na emeryturze.
Rozmowę z dr Reginą Witukiewicz-Dmoch przeprowadzono w roku 2001.
WM: Pierwsze pytanie, jakie chciałbym ci zadać to, kiedy cię wywieźli? Czy to było po 1944 roku zaraz jak przyszli Rosjanie?
RWD: To było w 1944 roku, bo w obozie przeżyłam dwa Boże Narodzenia i jedną Wielkanoc. A w jakiej porze cię wywieźli, w jakim miesiącu?
Miesiąca dokładnie nie pamiętam. To była jesień, ponieważ przyjechałam tu do Gdańska w 1946 roku w połowie lutego, to znaczy po Bożym Narodzeniu. Tak więc jedno Boże Narodzenie to był 1945 rok, a drugie Boże Narodzenie 1944. Czy myśmy tam przyjechali w październiku czy w listopadzie, tego nie pamiętam. Była jesień.
Skąd cię wywieźli, gdzie mieszkałaś?
W osadzie Nowy Dwór koło Grodna, powiat Sokółka, kiedyś to było województwo grodzieńskie. Do szosy prowadzącej do Grodna było kilka kilometrów, stamtąd dwadzieścia kilka do Grodna.
Czy byłaś tam lekarzem?
Byłam tam takim ogólnym lekarzem.
Czy było to po wejściu bolszewików? Kiedy tam weszli bolszewicy?
Jeszcze trudno powiedzieć jak tam było, bo tam i Niemcy byli, i Sowieci, i to się zmieniało. Przypominam sobie, że Sowieci weszli do Wilna chyba gdzieś latem 1944 roku, czy na wiosnę 1944 roku. Tak to był maj, czerwiec.
No dobrze, a teraz powiedz, jak to się odbyło? Aresztowali, wezwali, czy przyszli w nocy do domu? Jak to było?
... No tak, sam fakt wywiezienia, to była noc.
Ale to już z aresztu cię wywieźli, czy z domu wzięli prosto i wywieźli? Czy jakiś czas byłaś w areszcie tam na miejscu?
Ale po tym areszcie to jednak wróciłam do domu, po tym pierwszym areszcie.
Przez Rosjan?
Tak, przez Rosjan. Pierwszy areszt to ja siedziałam na wsi, w sieni takiej wiejskiej chaty. I tu nie pamiętam, jak długo to trwało. Parę dni na pewno.
I puścili Cię?
Wypuścili mnie. Byłam znowu w domu, bo zabrali mnie już z domu. Zabrali mnie w nocy z domu. Czy mogłaś się spakować?
Pakowania praktycznie żadnego. Było zimno. To chyba był już listopad, bo ja w prędkości mając jakieś pończochy na nogach, nałożyłam jakieś wojłoczki z kaloszkami. Tak więc je nałożyłam i praktycznie już nic nie wzięłam. Nałożyłam palto, chustkę jakąś i tak żadnych rzeczy nie wzięłam. Nikt mnie do tego nie namawiał, ani nikt nie czekał.
Czy wtedy wywieźli dużo ludzi z tej okolicy?
Było, było całe grono, jakąś nauczycielkę czy kogoś jeszcze. To tak pozabierali i zawieźli nas wtedy od razu do więzienia w Białymstoku. Więzienie było już po okupacji niemieckiej i po bombardowaniach zniszczone. Nie miało prądu elektrycznego, szyby powybijane. I ja trafiłam do celi, w nocy, do celi na parterze niskim, tak że okna były równe z ziemią i wybite były szyby. Zostały tylko kraty. Ciemno było zupełnie, bo oni tylko z pochodnią chodzili, nie było światła. I mnie w nocy tam umieścili.
To była cela zbiorowa?
Cela zbiorowa kobiet. Była jakby deska taka, gdzie można leżeć, ale ani słomy, ani koców, ani żadnej rzeczy. Kobiety w nocy, znaczy, tam się pobudziły, no i tak jak byłam w ubraniu, tam dołączyłam. Tam rano dopiero zobaczyłam, gdzie jesteśmy. Pierwsze co pamiętam z rana to, że dali jedzenie. Nie pamiętam chleba, ale pamiętam blaszankę od konserw otwartą chyba bagnetem, bo takie nierówne żelastwo, a w niej taki płyn, jakby po zupie jakiejś kartoflanej wypłukać garnek i wlać. Takie mętne to, ale ciepłe. No i ja jeszcze nie taka głodna, znaczy, tak z wahaniem na to patrzę, a inne kobiety mówią, że proszę pić, bo ciepłe, a przecież okna nie mamy, a nie wiadomo, kiedy jeszcze coś dadzą. Tylko tak dziwnie nie pamiętam chleba.
Czy długo cię tam trzymali?
Nie, to nie było długo, to był może tydzień...
Czy byłaś przesłuchiwana?
Nie, mnie nikt nie przesłuchiwał tutaj. Tylko potem już zaczęli robić rewizje, znaczy przeglądali wszystkie rzeczy w celach. Wszystko co u kogo było i jak.
Kto miał jakieś różańce czy książeczki do nabożeństwa, to wyrzucali. Już tak wszystko przetrząsali i już, znaczy, stało się dla wszystkich oczywiste, że to się szykuje wyjazd, dlatego taka szczegółowa rewizja, że już gdzieś nas wywiozą. No, w tych dniach, kiedyśmy tam byli, to było tak, że ubikacja to było wiadro, które nie miało pokrywki. Więc rano przychodził żołnierz i cały ten swój korytarz, gdzieśmy obozowali, wyprowadzał na podwórko. Na podwórku były pokopane rowy, przez te rowy były przerzucone deski i trzeba było z tej toalety korzystać.
Latryna?
To była latryna. Przez podwórko chodzili jacyś żołnierze, jakieś kobiety. I ja pamiętałam to podwórko z czasów niemieckich, bo przecież przedtem byłam w tym więzieniu u Niemców.
Aresztowana?
Tak, jako zakładniczka. Za niemieckich czasów to podwórko było czyste, porządne. Bo ja byłam tam w okresie późnego lata, to jeszcze nawet kwiatki tam kwitły. No, bo więźniowie to wszystko robili, tak, Niemcy trzymali w głodzie tam czy w strachu, ale w czystości. A teraz tu były rowy i to wszystko. A już śnieg padał pierwszy, no, to już wszystko ohydnie wyglądało. No, to tak to było z tą toaletą. Potem żołnierz zebrał wszystkich i prowadził z powrotem do celi. Po rewizji, czy to następnego dnia czy po dwóch dniach, w każdym razie wtedy wyszło nam, że trzeba iść, pędzą nas do łaźni.
Nikt nie mówi, że pojedziemy, ale my już miarkujemy sami, kombinujemy, że coś się święci. I to już niedobrze. Weszliśmy do łaźni, tam stała taka balia. Trzeba się było się rozebrać w przedsionku jakimś, oddać wszystko do dezynfekcji. Jak oddałeś do dezynfekcji, to była taka balia z płynem, nazywał się "mydłoka dezynfekująca". Taka jak gęsta śmietana. I trzeba było tym smarować wszystkie włosy i pewien czas czekać.
Aż wszy zdechną?
Tak, aż wszy zdechną. Wtedy, znaczy, po tym jak przychodził już czas, wpuszczali nas niby do tej łaźni, w łaźni otrzymywałeś malutki kawałek mydła i czasu skąpo. Rozmazałeś się tym wszystkim, bo to nie sposób było się umyć ani czym, ani jak.
A chociaż gorąca woda była?
Woda była ciepła, tak. No, więc to było całe piekiełko, pomieszczenie niezbyt duże - gąszcz kobiet i wtedy przechodziło się do innego pomieszczenia. W tym drugim pomieszczeniu siedzieli jacyś żołnierze w papachach i parę kobiet, i stała druga balia. W tej drugiej balii był płyn już rzadszy, też o takim mocnym, przenikliwym zapachu. I wtedy tu otrzymywałeś zwitek swojego ubrania i trzeba było albo koszulę albo halkę, co która kobieta miała jaką rzecz, zanurzyć w tym płynie, wyżąć i założyć.
Wysuszyć na sobie, bo jak inaczej?
Tak i resztę nałożyć, jakie miałeś ubranie. Jeden miał więcej, drugi miał mniej. I kiedy już wszystko się ogarnęło jako tako w tej sytuacji - na oczach tego całego audytorium - to wtedy wychodziło się na podwórko i czekało, no przecież z mokrą głową, aż zbierze się cały oddział, cały korytarz żołnierza, który, znaczy, prowadził już na miejsce, no i na sobie suszyłeś tę odzież pachnącą tym przenikliwym zapachem. Potem wydali nam po kilka sucharów żytnich. Suchary może byłyby i niezłe do dobrego kapuśniaku, ale to były takie strasznie twarde suchary. No, to już wtedy wiedzieliśmy na pewno, że jedziemy, skoro już nam wydali suchy prowiant, czyli suchary. Więc już po rewizji, po tej całej kontroli, wymyciu i tym "mydłoku", jesteśmy już teraz z prowiantem, w celi cały czas bez światła.
W ciągu dnia to trochę światła tam wchodziło?
Oczywiście. Chociaż tam na kresach wcześniejsza zima była. No i w nocy o godzinie, której my nie wiemy, bo przecież nie mamy zegarka, przy świetle pochodni otwierają się drzwi i każą wychodzić.
To znaczy, że nie mogliście się w niczym połapać?
Sceneria ta jest taka, jak w jakimś strasznym śnie. Bo jest noc, ciemno, korytarz zakopcony od tych pochodni, czarny, straszny. Pochodnie w ogóle mają takie niesamowite światło, prawda?
Migające?
Migające. I to całe towarzystwo. Przez korytarz wychodzimy na podwórko, tam są samochody ciężarowe, do tych samochodów trzeba wsiadać. Znaczy, wchodzić i wsiadać wśród tych pochodni i tych nawoływań. I siadać w choinkę, to znaczy jeden siada bliżej kierowcy, drugi siada obejmując go nogami, w choinkę taką. I takimi choinkami się siada. Później, znaczy, rozważaliśmy, że to po to, żeby trudniej było uciekać, bo trudniej wstać z takiego szeregu niż jak samodzielnie siedzisz. To wszystko w ciemnościach się odbywa. No, załadowały się te samochody i jadą przez Białystok. Ja Białegostoku nie znam, ale kobiety, które są z Białegostoku, wiedzą mniej więcej, jakimi ulicami się jedzie. Słychać już jakiś gwizdek, mówią, że wiozą nas na dworzec. Przez Białystok przejechaliśmy na dworzec. Podjechaliśmy do wagonu, też słabe dosyć oświetlenie, więc w ogóle nic nie widzimy. Wagon towarowy, uchylone są drzwi, jest ciemno, no i tam musimy przechodzić. Przechodzimy do tego wagonu, pod nogami czujemy, że nie ma żadnej słomy, nic z tego, tylko deska, znaczy, i jakiś Sowiet nas tak pogania, coś mówi, ale już nie pamiętam co, aż jedna z kobiet nie wytrzymała i po rosyjsku krzyknęła: "nie izdiewajties" nad ludźmi. Kiedy nas napakował, przyjechał jeszcze jakiś samochód i dopakował. Nie widzimy się wzajemnie. W każdym razie tak nas pakowali, pakowali i jak już widocznie uznali, że ten wagon napakowany dostatecznie, to go zamknęli. No i w tej ciemności, w tym zimnie tak jak jesteśmy, czujemy pod nogami, tylko gołe deski. Już nie pamiętam, ile czasu trwało to pakowanie tego całego transportu, tego całego pociągu. No i po tym, znaczy, ruszamy, jeszcze jest ciemno, właściwie ledwo, ledwo świt. Kiedy już, znaczy, ruszamy, wtedy jedne zaczynają płakać, drugie się modlą, inne mówią - to teraz będziemy tak daleko od domu. No, jak to wiadomo, cały wagon nabity kobietami o przeróżnych charakterach i zachowaniu. No i tak, no znaczy, po różnych gwizdkach, po wszystkim jedziemy, już potem ucichło miasto, bo już jesteśmy za miastem i tak my jechali. Dokładnie, w całości do Ostaszkowa tośmy jechali osiem dni i osiem nocy. Na postojach zorientowaliśmy się, że oni chodzą po dachach i młotkami drewnianymi stukają, stukają w ściany i dachy, w sufity wagonów, czy ktoś nie wyłamał jakiejś deski, a inni pod wagonami sprawdzali podłogi, czy nie wyłamał ktoś podłogi. No i tak po upływie paru dni chyba, no prędko nie, chce się pić. Pić chcą ludzie, a picia nie ma. W dzień widzimy, że to jest wagon towarowy, pusty. Nie ma w nim żadnego piecyka, nie ma żadnej słomy, nie ma żadnych szmat, jest wycięty kwadrat w podłodze, to jest toaleta, znaczy, i że nas jest tak dużo, że jest ciasno. Trudno wszystkim usiąść na podłodze i mieć nogi przed sobą. Część musi kucnąć, część jakoś postać, jednym słowem ciasno. No, oczywiście towarzystwo różne, znajomych nie mam żadnych, ani nikogo, kogo bym znała chociaż z widzenia, i znaczy, chce się pić. No, więc picia nie ma, po paru dniach jak otworzyli wagon i wstawili wiadro wody - to już byliśmy w Rosji, proszę ciebie, wiadro wody z lodem, już tam była zima, proszę ciebie. Nikt nie miał żadnego kubka, ani niczego, żeby zaczerpnąć i pić.
Ręką?
Albo pić trzeba z tego wiadra. Pić to jest sztuka, bo to przecież z lodem, to w zęby od razu wchodzi, marne było to picie. Jakaś kobieta miała coś ukryte, jakieś naczyńko, już nie pamiętam jakie. Wiem, że była potem z tym kwestia, bo to był ktoś starszy, ja to wtedy byłam jeszcze silna. Komu się robiło niedobrze i ta osoba nie chciała dać trochę tej wody, co miała, to jej odebrali, powstały różne kwasy w tej drodze. No, więc do jedzenia każdy miał swoje suchary, kto jak mógł, tak je gryzł i nawiasem mówiąc, że nie było wcale płynów, a tylko trochę tych sucharów, to wszyscy mieli obstrukcję, zaparcie, bo przecież organizmy wykorzystywały inne czynniki. Większości sucharów się nie zjadło, bo to sztuka było zjeść. Miałam jeszcze ułamki tych sucharów ze sobą, inne też miały przy sobie. I tak żeśmy jechali, jechali, jechali, parę razy nam otwierali drzwi, dając tę wodę. Jedzenia innego żadnego nie dawali i jak ktoś pytał, dokąd nas wieziecie, odpowiadali "prijedziesz to uznajesz". No, mówię sobie, no dobrze, ale ja jadę w letnim żakiecie, ja tam zamarznę, może wiozą na Syberię, to tam zmarznę. A nie trzeba się martwić, przywykniesz, a jak nie przywykniesz, to zdechniesz. No i wśród takich miłych, znaczy, żartów to myśmy jechali, jechali, potem stanęliśmy gdzieś na noc. Stoimy, stoimy, stoimy ranek przychodzi, otwierają drzwi, no i wszystkich wypuszczają. Jesteśmy przy torach kolejowych, ale faktycznie nie widać żadnego miasta ani budynku, puste pole, śnieg, zamarznięta gruda taka pod nogami, trudno iść. Tu nas wyganiają, widzimy grono kobiet, dalej wielkie grono mężczyzn, bo jak później się okazało, to razem było w tym transporcie 3,5 tysiąca ludzi. Ile mężczyzn, ile kobiet dobrze nie pamiętam. Wygonili nas tak, znaczy, i formuje się to wszystko w kolumnę. W międzyczasie wołają, że jakaś kobieta zasłabła, a trzeba iść, maszerować do obozu, a ona iść nie może. Więc ja podchodzę do niej, przecież byłam kiedyś silną babą, prawda, leży ta kobieta na jakimś kocyku, przy niej płacząca córka, ludzie mówią, że jej mąż jest wśród mężczyzn, ale jego tu nie puszczają. Sowiet na nas takie trochę młodsze, silniejsze kiwa, żeby ją nieść. I ją niesiemy na tym kocu trzymając za cztery rogi. Starsza kobieta, jak się później okazało, była chora na cukrzycę i też została wywieziona, zasłabła i my tak maszerujemy około trzech kilometrów, czy wiorst. Po grudzie iść ciężko, bo nogi po ośmiu dniach takie niesprawne i ta gruda zamarznięta, trudno po niej stąpać. I tak maszerujemy, i dochodzimy do ogrodzenia drutami. Ogrodzenie podwójne, między ogrodzeniem są pieski, a na różkach strażnice. No i wchodzimy, a tam już byli ludzie, jacyś cywile, ale niedużo. Tak oni się nam przyglądają. Jest zimno, bo tutaj ten śnieg taki, no i niesiemy tę chorą na barak. Przynieśliśmy ją, położyli i tego samego dnia umarła. To pierwsza wiadomość, że ta kobieta umarła, druga wiadomość, że jakiś mężczyzna podszedł do drutów, a przed drutami śnieg był wygrabiony tak ładnie i były tablice w języku polskim, żeby nie przekraczać, bo strzela się bez ostrzeżenia, ale on nie zwrócił na to uwagi, czy jak i właśnie przeszedł, a wartownik wystrzelił i jego zabił. Nie wiem, kto to był, ale jednego dnia mieliśmy dwa trupy. A tu już krótki dzień zimowy tak się skurczył i jesteśmy w tym baraku w ciemności.
W jakiej to okolicy Rosji?
To jest w pobliżu miasta Twer, a nazwa była za tamtych czasów Kalinin. Ostaszków to miasto mniejsze, bo ja o nim w życiu wcześniej nie słyszałam. Do tego miejsca doszedł front niemiecki i Ostaszków był zniszczony. Nie było tam światła elektrycznego, nie było piekarni, bo była zniszczona. Ludzie nasi tam potem pracowali. I tak zapada ten zmrok, ciemno, Sowiet przynosi światło. Jakie światło - blaszankę, w blaszance jest nafta, w tej nafcie pływa w takim metalowym jakimś zahaczeniu kawałek szmaty, flanelowej czy innej, który się pali jako knot. To wszystko śmierdzi, kopci okropnie rzucając takie duże kawałki, nie drobne kawałeczki sadzy, ale takie spore płatki sadzy. No, ale my mamy kilka takich blaszanek teraz, my wszystkie, znaczy, jakie tam trafiłyśmy.
A to był obóz i męski, i kobiecy, mieszany?
Mieszany. Razem było około 3,5 tysiąca ludzi, ile kobiet, ile mężczyzn nie umiem powiedzieć.
Czy wszyscy byli Polakami?
No, wszystko było różnie. Nas wywieźli z Białegostoku, czyli to byli ludzie z tych okolic.
Może jacyś Białorusini?
Byli między innymi, wiem, że tam byli tacy z partyzantki, mieli inne nazwiska, jak potem żeśmy słyszeli, ale nikt tam się z tym nie zdradzał.
Jakie w tym obozie były warunki, czy były jakieś prycze?
Są gołe prycze, ale my wszystkie przede wszystkim pijemy wodę, bo nareszcie jest woda w beczkach, którą można pić, a wszyscy byli spragnieni i męczyli się z zaparciem. Przychodzi, proszę ciebie, wieczór. No, pełniutki ten barak kobiet, jedne modlą się, drugie płaczą, inne rozmawiają, rozglądają się, no, dookoła ciemności, obóz nieoświetlony, bo czym? Prądu elektrycznego nie ma. Przychodzi jakiś Sowiet i mówi, że jeżeli są tu jakieś lekarki albo pielęgniarki, to niech się zgłoszą. Zgłaszam się ja i jeszcze doktor Grzeżułko, była z Augustowa chyba, czy z tamtych okolic, nie znałam jej. Dwie się zgłaszamy i szereg takich innych młodych kobiet, które żadnymi pielęgniarkami nigdy nie były, ale podszywają się, bo liczą, że będzie może trochę lżej. No i nas zbierają w taką gromadkę, już nie pamiętam, ile osób, no, niedużo, może osiem, może dziesięć. No i my dwie lekarki, poznajemy się. Sowiet każe nam iść ze sobą. Idziemy za nim, on przed nami idzie, ma jakąś latarnię, my w tej ciemności trzymamy się jego skrzętnie, on nas prowadzi, prowadzi, prowadzi, nic nie widać dookoła, zarysy jakiś baraków nie baraków. W tej ciemności wprowadza nas do jakiegoś baraku, do jakiegoś pomieszczenia w zupełnej ciemności i mówi, to wy tutaj przenocujcie, a rano przyjdę i będzie, znaczy, ciąg dalszy. On wychodzi zabierając to swoje światełko, zostawiając nas w tej ciemności. Czujemy pod nogami podłogę.
Ani ławki, ani taboretu, ani żadnej rzeczy. No, to nie ma co robić, ciemno, zimno, pusto, nikogo nie ma. Która godzina nie wiemy, ranek na pewno daleko. Kładziemy się wszystkie na podłogę, jakiej ona była czystości, to się zobaczy dopiero rano. I tak jedna do drugiej przytulamy się jakoś i usiłujemy tam spać, drzemać jakoś ze zmęczenia. Nawet nikt nie płacze, bo już w tej sytuacji, to już nie ma co płakać, po co? Jest zimno, każdy dzwoni zębami, no i już. To był przecież, już nie wiem, czy to był listopad, czy to był już początek grudnia.
A te baraki niczym nie ogrzewane przecież?!
Jasne, że nie, jak kto był ubrany, w czym był...
A chociaż szyby w oknach były?
My nic nie widzimy, jest ciemna noc, jest ciemne pomieszczenie, nie wiemy, co i jak. No i tam zaczynamy pomalutku drzemać, czy wszystkie, czy częściowo, ale niestety zostajemy obudzone przez szczury, ponieważ szczury zwęszyły, że mamy okruszyny czy jeszcze kawałki sucharów. A to dla tych wygłodzonych szczurów było tak ponętne, że niedługo one zaczęły się nami interesować. Więc pobudziły się kobiety, zaczęły tupać nogami i poprzytulawszy się do siebie, tak żeśmy przebyły tę straszną noc do świtu. I o świcie zobaczyłyśmy, że jesteśmy w pomieszczeniu pustym, o brudnej, drewnianej podłodze, że w tym pomieszczeniu dość wysoko są nieduże okienka, a drzwi są zamknięte. Wyjść nie możemy, zobaczyć, co za tymi drzwiami, no i trzeba czekać, aż ktoś przyjdzie. Przychodzi. No, to pewnie teraz pójdziemy do baraku, gdzie będzie, jak to się mówi szumnie, niby szpital. Wychodzimy, jest barak, środkiem biegnie korytarz, po bokach są mniejsze odcinki bez drzwi, tylko otwór - możesz wejść. I wszędzie te niewysokie okienka. No, i pusto wszędzie, nie ma niczego. Nie ma żadnych tapczanów, jakiś łóżek, nie ma żadnych stołków, nie ma taboretów, nie ma nic! Sowiet mówi nam, żeby to troszkę umyć, ale najpierw to pójdziemy do Niemców. Okazuje się, że jak przechodzimy przez obóz, tu są baraki, gdzie już są inni ludzie i jest barak, z którego żeśmy wyszły wieczorem. Drut w drut jest obóz niemieckich jeńców wojennych. Przychodzimy do nich, bo mają nam dać parę wiader i szmat jakichś.
Podchodzimy do trochę starszego Niemca, który daje nam wiadra, pytam - po niemiecku - jak tu można wytrzymać? On tak popatrzał na mnie i mówi po niemiecku, to znaczy się, ja się z tym jakby pogodziłem. No, wzięliśmy wiadra i szmaty, i wracamy. Jakie to może być sprzątanie, woda zimna jak lód i zgrabiałe ręce, no, żadne to sprzątanie. Pokój, jedną z tych izb, trochę mniejszą, przeznaczono na kancelarię, na biuro. No, już przychodzi parę osób z jakimiś skargami, a my nie mamy żadnego leku, żadnego absolutnie, ani żadnej rzeczy, dosłownie! Nie mamy żadnego łóżka, ani żadnego koca, ani nic. No i ten ktoś, kto tam na coś się żali, któremu nic nie można pomóc, to, proszę ciebie, ten ktoś, znaczy, kładzie się w jednej z tych izb na podłogę, w tym co ma na sobie, to i tak leży. I już kilku pierwszych pacjentów leży, wtedy dowiadujemy się, że przychodzi do nas jeszcze doktor Wiktor Drozdowski, starszy człowiek, miał już dorosłe dzieci w Polsce, doświadczony lekarz, skończył uniwersytet w Rosji, znający się na ginekologii, taki poważniejszy, nie pamiętam, skąd on był właśnie, skąd on był?
Ale czy był już wcześniej w obozie?
Nie, nie, chyba z nami przyjechał. I był też drugi doktor, którego nazwiska nie pamiętam, młody, ale na niego mieli jakiegoś haka, bo jego nie zostawili tutaj, niby przy tej medycynie, tylko do brygady roboczej wzięli. Doktor Drozdowski jak mógł, to jeszcze swoją nędzną pajką chleba się z nim dzielił. No i w taki sposób rozpoczął się ten pierwszy dzień. Bez niczego absolutnie!
Szmata i woda.
Szmata i woda, zimno, łapy zgrabiałe, sami nie mamy przecież nic. No, wtedy, znaczy, Sowiet, nam, dwom lekarkom, dał taki mały pokoik, taką małą izdebkę przy baraku. Tam była prycza drewniana i jakiś ułamek siennika, to my już, znaczy, tam zamieszkałyśmy w tych luksusowych warunkach. Dostałyśmy po takim kawałku koca, a poza tym nakrywałyśmy się też tymi swoimi płaszczami, w jakich byłyśmy. Później już, po roku rozważałyśmy, jakie to musi być brudne wszystko. Mówimy, że gdyby prześcieradło używać tyle czasu i, proszę ciebie, nie prać, to jakie by było one brudne!
Jeden młodszy lejtnant, z którym byliśmy w dobrej komitywie - bo rozmawiając po rosyjsku, to można było trochę z nimi gadać - przyniósł na te spierzchnięte ręce od zimna troszkę jakiejś wazeliny, ale wazeliny technicznej, nie tej białej, delikatnej. Stała w pudełeczku na okienku w izbie, gdzieśmy nocowały, a nam szczury ją w nocy zjadły. To ja mówię, "no, Boże mój, to szczury zjadły tę wazelinę, przecież to nie jest nawet tłuszcz roślinny tylko mineralny", a moja koleżanka dowcipnie mówi, "Słuchaj, sowiecki szczur wszystko zeżre, przecież on głodny, to jemu nie do przebierania, co jest, to musi zeżreć".
Doktor Drozdowski był na baraku razem z drugim kolegą, który do nas tu przychodził. No, już nie pamiętam detalicznie pierwszego obiadu, to za trudno pamiętać po tylu latach. No, więc my, szpitalniacy znaczy, mówimy, no przecież nie mamy chorych jak położyć ani podnieść, ani co. No to zorganizowali po paru dniach brygadę roboczą i wysłali w teren, teren bagnisty, bo tam żurawiny rosły. Takie torfowisko, bagienka trochę i niskie karłowate sosenki rosły, więc rąbali te sosenki grubości ręki czy trochę cieńsze i z tego zbijali prowizoryczne prycze, fatalne prycze, bo to było z okrąglaczków, leży się na tym bardzo źle. Potem skombinowali jakieś worki, przywieźli trochę słomy. Zaczęliśmy nabijać worki słomą, robić imitację jakiś materaców. Oczywiście o żadnych poduszkach nie było mowy, potem przywieźli troszkę koców, ale to wszystko brudne, wszystko takie bezbarwne, no jednym słowem brzydota, nędza i bieda!
Ludzie okrywali się swoimi szmatami. Każdy był w tym samym ubraniu, w którym był w transporcie. Potem już dostaliśmy trochę torfu, ale torf ten był niezbyt dobry, taki trochę wilgotnawy. Więc usiłował niby trochę się palić, trochę żarzyć, trochę wilgoć z niego leciała, ogrzewanie to było nader marne.
Po upływie pewnego czasu tych biednych pacjentów podnieśliśmy na te pryczki, to już się nazywało luksusowo, bo już nie leżeli na podłodze. Leki? Ja nie pamiętam naprawdę porządnych leków. Było troszeczkę, pamiętam, trochę kodeiny, dlatego że był lekarz, Sowiet, narkoman tam za karę skazany, to on dla nas wyciągał odrobinkę tej kodeiny. Tę kodeinę pamiętam. Potem, kiedy był u nas tyfus, to dali nam trochę kamfory w ampułkach, ale ampułki były nierówne, nie można ich było postawić. Małe, takie nierówne, no i nawet trudno było z nich wyciągnąć nawet tę nieszczęsną kamforę.
A były jakieś strzykawki do iniekcji?
Jakaś strzykawka była, bo jednak tę kamforę jakoś tam robili. Na wszelkie prośby o to czy tamto, to oni pół żartem pół serio odpowiadali: "Co wy tam chcecie? Jak u nas dla wojska się zbiera suchy mech, uciera się taki biały, suchy meszek, dezynfekuje i zamiast waty to się używa" i tak dalej. Więc mizernie to wyglądało. Potem dali nam troszeczkę kropli, troszkę jakiejś walerianki, czegoś w rodzaju może miętowych kropli. Syropów na kaszel nie pamiętam. W każdym razie bardzo mizerny asortyment. I tak się zaczęło to lekarskie urzędowanie.
Jakich mieliście chorych, pewnie głównie przewlekle?
Kaszle, katary i różne... Później, nie pamiętam już w którym miesiącu i kiedy, jedna z kobiet miała, jak to się mówi wysięk opłucny, który tylko osłuchowo i opukowo był stwierdzony, ale właściwie nie badano jej codziennie, żeby nie rozbierać, bo było zimno. Jak ona przeżyła, nie umiem powiedzieć. Mieliśmy jakiś salicyl, szczegółów nie pamiętam, czy to był rodzaj aspiryny czy innego natrium salicilicum. Wróciła jednak do Polski, w jakim stanie, już nie umiem powiedzieć.
Czy mieliście też chorych zakaźnie?
Zaczęła się choroba. Ludzie zaczęli gorączkować i chorować.
Czy byli lekarze ze stażem?
To znaczy, byłam ja, była ta lekarka Grzeżułko, był doktor Drozdowski i był jeszcze jeden młodszy lekarz, którego nazwisko już mi się zagubiło, którego przydzielono do brygady roboczej i doktor Drozdowski wiecznie mu swojego chleba odrobinkę dawał. I był jakiś technik czy dentysta. Czy dentysta czy technik, nie umiem dobrze powiedzieć.
Właściwie nie mieliśmy żadnych leków. Na dolegliwości brzucha ta dieta to była absolutnie niestosowna. Rano z chlebem - no widzisz, pogubiło się w mojej pamięci, dali rodzaj czarnej kawy czy co i chleb, a chleba była pajka to pamiętam, wielkości ciastka, takiego ciastka tortowego, średniej wielkości. To było na dobę. Chleb rozdzielał przy kuchni Niemiec, no nie był ten Hans taki najgorszy, bo zawsze jeszcze kilka pajek dodatkowych rzucił. Jak piekarzy wybrali, chyba Polacy byli piekarzami, im wolno było na miejscu jeść, tylko nie wynosić.
Problemem było zawszenie. Była łaźnia, ale co z tego, że była łaźnia, jak nie było bielizny na zmianę, to, co zdejmowaliśmy, szło niby do dezynfekcji. A było tam parę starych ludzi z wioski wziętych, którzy mieli kożuchy. To oni byli w rozpaczy, że im te kożuchy w tej parze zmarnują do reszty. Ale nie zmarnowali, bo mieli chyba jakąś komorę siarkową. To te kożuchy im oddali. Także to niby głowy pooglądali, u paru kobiet znaleźli wszy, to ogolili głowy. Więc kobiety rozpaczliwie przeglądały sobie głowy wszystkie, żeby w miarę możności nie obcięli im włosów. Mydło wydawane do kąpieli było bardzo, bardzo skąpe, my dwie to ratowałyśmy się tym Sowietem, on nam zawsze jakiś kawałeczek prostego mydła, nieduży taki kawałeczek kombinował. Potem, po pewnym czasie dał mi onuce, bo jak wyjechałam, to wzięłam pończochy jakieś i wojłoczki w kaloszkach. A mnie te pończochy podarły się na amen i on mi przyniósł onuce, ale ponieważ już inaczej miałabym gołe nogi, to wyfasowali i męskie spodnie takie, rodzaj "galife" troszkę, chociaż nie wełniane, ale jednak miały one nogawki. I z tymi onucami to można było jakoś kombinować, bo inaczej to miałabym całkiem gołe nogi. Chustka, którą miałam, to z tą chustką i byłam do końca. A potem to moje paltko to tam kobiety poprawiały, a nici nie miały, to wyciągały z innych szmat nici i tak szyły.
A jak kwestia chorych, pojawiało się ich coraz więcej i ciężej chorych.
Przybywało ich coraz więcej?
No, chorych było potem sporo, były i rzeczy bardzo smutne. Był taki pan inżynier, jego nazwisko nawet kiedyś pamiętałam jeszcze, który miał cukrzycę i nie było insuliny. Może jego cukrzyca była i dosyć łagodna, można ją było na jakiś tabletkach trzymać, ale nie było niczego. Więc prosiliśmy, gadaliśmy do władz. Insuliny nie dali i ten pan oczywiście zapadł w końcu w śpiączkę i umarł. I to było takie smutne, że kiedy wróciłam do Nowego Dworu na ten moment, to tam spotkałam panią, która znała jego żonę i która szukała kogoś, kto może wrócił, może coś opowiedzieć. To ja powiedziałam tę smutną nowinę, że umarł. On miał takie jakieś oryginalne nazwisko, więc długo je pamiętałam. No, a potem zaczęli chorować, zaczęli chorować na rodzaj duru brzusznego i umierali. Był młody mężczyzna, miał tu brata i umarł z tej choroby. Smutne było jego umieranie, tak się bał, że umiera. Wspominał jakąś dziewczynę, z którą miał dziecko. A potem ludzie zaczęli chorować tak, że oprócz wysokiej temperatury mieli plamki na brzuchu. Doktor Drozdowski, najbardziej doświadczony, rozpoznał, że to jest dur plamisty. W tej gorączce to ludzie z wyra wyłazili i dosłownie włazili na ściany. Nie mieliśmy nic takiego, żeby dać na uspokojenie i na prawdziwy spadek temperatury. Nie było żadnego leczenia, a tam, gdzie leżeli, była temperatura minusowa, minus trzy czy minus cztery stopnie, myśmy, znaczy, sprawdzili, bo Sowiet nam przyniósł termometr.
Bo to już była zima?
Bo to już była zima, całkowita zima. No i tak oni nam gorączkowali, łazili. Dali nam kamfory.
A jak leczyliście organistę, jak to było, kiedy już u niego tętna nie czuliście?
Wziął doktor Drozdowski denaturat, trochę denaturatu, który Sowiet nam przyniósł, ciupeńko podgrzał go i napoił organistę. Powlewali mu do ust łyżeczką po troszku denaturat i tętno mu wróciło. To były takie nasercowe kuracje. To był dur plamisty. Rozpoznania wszystkie były stawiane na miejscu bez żadnych laboratoriów. Potem na przykład wyprawili brygadę roboczą do garbarni i tam ludzie dostali najgorszą pracę - czyszczenie, oskrobywanie skór surowych, a ponieważ przy jakiejś skórze cielęcej były uszy, to jeden skusił się na chrząstkę z tych uszu. I widocznie tę chrząstkę jakoś wydłubał i na surowo chyba zjadł, złapały go okropne rżnięcia, wzdęcia i kolki w brzuchu. Przywieźli go ciężarówką, krzyczącego z bólu. No, a on bał się Sowietom powiedzieć, że te uszy zjadł, nie było wiadomo, ile tego zjadł. Doktor Drozdowski go wypytywał i po swojemu ratował. Nie mógł mu zrobić lewatywy, to kazał mu na czworaka stawać i w każdym razie jakoś się tam z nim mordował, wszakże Sowieci się nie dowiedzieli. Ale nawiasem mówiąc to w garbarni nasi ludzie zaraz zaczęli kombinować, jak tam co ściągnąć i coś sprzedać najbliższym ludziom w sąsiedztwie, bo tamci też nic nie mieli. Było z tym nawet sporo śmiechu, dlatego że jeden jegomość coś tam zwędził i w jakimś domu zostawił, gdzie na drugi dzień mieli mu dać zapłatę - w paru groszach czy jak. Na drugi dzień tam wszedł i patrzy, siedzi jeden z oficerów z naszej straży. No to myśli - kapota, co ze mną będzie, a kobieta spokojnie mówi do niego "a to ty przyszedłeś, to chodź". A był spośród więźniów wybrany jeden niby starszy, był to doktor inżynier, pan Gumowski. Kiedy wrócił ten oficer z powrotem do obozu zawołał Gumowskiego i mówi: "ty powiedz tym swoim, żeby trochę uważali, dobrze, że to był dom mojej teściowej". Bo to wszystko kradło, kradło beznadziejnie i on się tym nic nie przejmował.
Mówiłaś kiedyś, że po zgonach mieliście takie przykre doświadczenia?
Ze zgonami było tak, że jak pierwsza osoba umarła, już nie pamiętam, z jakiej przyczyny, bo i tak w większości umierali bez żadnych rozpoznań, to my w jednej takiej izdebce mniejszej tam położyliśmy go na noc. No i rano zobaczyliśmy, że szczury go objadły, a szczury są mądre, one obgryzają wargi, obgryzają powieki - to co im łatwiej zjeść. Trup wygląda potwornie po takim okaleczeniu. A w obozie była żona i córka tego człowieka. No, to my mówimy, nie można im tego pokazać. Całe życie będzie im to w oczach stało. Wobec tego Sowieta wzięliśmy, zaprowadzili go, i mówimy "posłuszajcie, nie wazmożna im tego pokazać, sami ponimajecie". Żeby to było u Niemców, to nam by wszystkim dali po łbie i nikt by z nami nie gadał, a Słowianin to jednak jest Słowianin, mimo wszystko, choć jaki on był taki czy inny. Zarządził aby pochować go po cichu , a rodzinie powiedzieć, że nie ma pozwolenia na pogrzeb z udziałem rodziny! "Tak my skażom - nie rozrieszajetsa"! Te kobiety płakały, lamentowały i mówiły, co za barbarzyńcy, że nie pozwolili pochować, zobaczyć po śmierci, no - barbarzyńcy. A nikt nie mógł im wyksztusić prawdy, że lepiej niech one pamiętają ojca jako ojca, a nie tę okropną maskę, która z niego została. No, to potem robiliśmy dyżury. Jak był ten środkiem korytarz, stały dwie ławki. Na jednej ławce siedział ten, co w nocy dyżurował, a na drugiej ławce kładliśmy zwłoki. Ten, co dyżurował, miał kij i jak słyszał już chrobot, że już szczury wędrują, to walił w podłogę i w ławkę, żeby uciekły. A światła elektrycznego nie było, więc paliła się bańka taka konserwowa, w niej była nafta, a w takim metalowym haczyku kawałek szmaty. Od tego skakała taka sadza raczej nie w małych kawałeczkach, a w większych takich motylach i to stało na półeczce na korytarzu. Więc wyobrażasz sobie taki dyżur - ciemna noc, korytarz, siedzi człowiek sam jeden pod tą lampą i pilnuje nieboszczyka. I w ten sposób już potem myśmy chowali tych ludzi chociaż bez uszkodzeń. Pochowaliśmy łącznie 25 czy 24 osoby, wiem, że ponad 20 pochowaliśmy w ten sposób, to już gromada mężczyzn odeszła. Już nie pamiętam nawet, czy oni robili jakieś trumny, chyba nader prowizoryczne. No, księdza żadnego nie było. Porobili ludzie z łuczywa czy tam z jakiś patyczków takie krzyże, powywieszali w tych salach. Tego nie bronili, nie przeszkadzali. W żadnym śpiewaniu modlitw nie przeszkadzali, nikogo nie zaczepiali, tylko w tym pomieszczeniu, co było niby tą dyżurką, to tam powiedzieli, żeby nie wieszać żadnych krzyży, bo to miejsce urzędowe. A tak to w swoich salach chorych ludzie sami z patyczków różnych robili i powiesili. Potem jak przyszła mniej więcej pogoda, jako tako do czegoś podobna, to wtedy wysyłali brygady robocze na torfowisko. Szła maszyna i nabierała torf i ten torf wyrzucała w postaci cegieł. Wtedy już śnieg zaczął schodzić, i od tych co chodzili dostaliśmy parę jagód żurawiny. Na bagniskach wszędzie rosła żurawina.
W międzyczasie Sowieci wyłapali ludzi takich, fachowców, którzy mogą pracować: szewców, rzemieślników. Był tylko jeden kamasznik, no to on był w wielkim poważaniu, bo po pobycie zwłaszcza w Niemczech mieli ogromnie dużo skóry. Naszemu przełożonemu to uszyli, jeżeli się nie mylę, ze 12 par butów z cholewami. Przy tej okazji okradając bez litości, czyli szyjąc na boki. A Sowietki, żony ich to miały za to znowu dużo włóczki, miały swetry, sweterki różne, też wszystko w Niemczech pokradzione. No to tu nasze panie zaraz zorganizowały się i robiły im na drutach. Nasze panie, znaczy, brały jakiś sweter, pruły i robiły z niego dwa, a okradały je bez litości robiąc Sowietkom szaliki, berety, różne, różne sztuki. Do naszego grona przybyła potem lekarka. Bo do Ostaszkowa, sprowadzono z Syberii szpital. I ten szpital, znaczy, był przeznaczony dla wszystkich obozów i tych niemieckich też. Ale ja nie pamiętam, żeby ktokolwiek z nas był tam wzięty. Zanim ten szpital się jakoś urządził, nam przydzielili jedną lekarkę. Przyszła do nas młoda panienka, zupełnie sympatyczna, Rosjanka, mówiła po rosyjsku jak każdy tam. Była w wojłokach, w kożuszku, w chustce. No i przedstawiła się. Imienia jej nie pamiętam, a nazwisko - Braszis. Nazwisko zapamiętałam. Wypytywaliśmy ją potem, skąd takie nazwisko. Otóż okazuje się, że ona była z rodziny Polaka, zesłańca na Syberię. Jej dziadek był powstańcem, gdzieś z okolic Grodna, stąd to nazwisko litewskie, takie białorusko-litewskie. Jako małe dziecko słyszała, że dziadek rozmawiał z babcią - bo byli razem wywiezieni - jeszcze po polsku. Ale już syn ich, znaczy, ożenił się z Rosjanką i ona jest ich córką, jej ojciec już po polsku nie mówił i ona już nie mówiła. Była taka dosyć do rzeczy ta Sowietka. No, więc nasi chłopcy mówili, no, bo podrasowana polską krwią. Była już nauczona, jak żyć w tej rzeczywistości. Kiedyś pisała list do domu i jakoś zapomniała kawałek tego listu. No, to my natychmiast jak te szpiony czytać, może tam coś jest, może coś wiadomo. Czy my wrócimy, co z nami będzie? No, i tam przeczytaliśmy: "Piszę do was z takiego miejsca, domyślacie się, gdzie jestem" (nie pisze gdzie). Ona mieszkała w Ostaszkowie - do nas miała tylko prawo przyjścia, przepustkę miała. Opisuje, że mieszka w jakimś pomieszczeniu, które jest bez ogrzewania i te kartofle, które przywiozła z sobą z domu, wyjeżdżając, znaczy, to czy one nie zmarzną w tym nie opalanym mieszkaniu. Zapytuje ich, jak oni sobie radzą, czy kupują sobie czasem trochę tłuszczu, na Syberii gdzieś tam. Ale żadnych wzmianek na nasz temat nie było. Z tego listu wyczytaliśmy rzeczywistą prawdę ich życia. No i myśmy to oczywiście zostawili na miejscu, udali, żeśmy nic nie czytali, ale nas bardzo zainteresowały te wiadomości, że im tam też bardzo krucho. A w wolny dzień to ona zawsze chodziła jak i wszyscy po bagnach i po karłowatych laskach, zbierając choć troszkę jakiegoś opału, żeby sobie tam troszkę podgrzać. Także i ona tam marzła. To i oni tak żyli. Nasi ludzie z brygady roboczej odbudowywali piekarnię w tym mieście i mówili, że Sowieci im pokazywali swój chleb, który był pieczony z dodatkiem siemienia lnianego i był taki lepki, taki kleisty, że nasz chleb na jakość był lepszy, tylko że było go cholernie mało. Kiedyś było takie zdarzenie, ale to pamiętam było w lecie, że do kotła z gotującą się jakąś bryją, wrzucili mysz. Kto, jak wrzucił, tego nikt nie widział, tylko potem tę mysz wyciągnęli. Narobili awantury, że mysz. Krzyk, wrzask na baraku po rosyjsku krzyczeli: mało, że nas tu więzicie, to jeszcze to. Jednym słowem przyszedł taki jeden, wszystko wysłuchał, wysłuchał i nie pamiętam, co kazał zamiast tego dać do jedzenia. Na drugi dzień do naszego szpitalika przyszedł lekarz, lekarz sowiecki, nawet był w randze kapitana, ale był kulawy, a wszystka obsługa obozu, to byli ludzie za jakąś karę, za jakieś przewinienie dyscyplinarne czy inne. Usiadł, my stoimy wszyscy, i on mówi: "No tak, wczoraj z tą myszą to był kawał". Milczymy, bo cóż my mamy gadać. Mówi: "Jak ten kocioł gotuje na trzy i pół tysiąca ludzi, to ta mysz by się rozgotowała tak, że nie byłoby jej wspomnienia, a przecież ona była jeszcze w futerku, jeszcze z sierścią była". My milczymy. Ależ to była heca. Nie pamiętam dobrze tych potraw. Przeważnie był to rodzaj jakiejś rzadkiej zupy. Ku końcowi naszego pobytu, już w ostatnich paru miesiącach z jakiejś rzeźni przywozili jelita, te jelita krajali na takie obwarzaneczki i do tej lury jakiejś tam z odrobiną kaszki dokładali, to ona pachniała tymi wnętrznościami. Jedni mogli to jeść i nawet zjadali sam ten krążek, tę chrząstkę. To jednak trochę białka, prawda. A niektórzy nie mogli, wymiotowali od tego zapachu. Cukru nie dawali. Pod sam już koniec zaczęli nam dawać po łyżeczce melasy. To takie było właściwie pół gęste, ciemnobrązowe, ale lekko słodkie. No, owoców żadnych nie było. Na pierwszą Wielkanoc to żeśmy się złożyli i dali, nie pamiętam, ile pajek naszego chleba i Sowiet nam przyniósł jajko na twardo. To nasza gromadka 5-6 osób podzieliliśmy to jajko na kawałeczki, znaczy, tyle ile nas było i to taką Wielkanoc myśmy sobie zrobili. Na Boże Narodzenie to żeśmy śpiewali kolędy. Nikt nam w tym nie przeszkadzał. No, to zaczęli różnie kombinować. Był jeden pan, nie pamiętam jego nazwiska, z zawodu celnik, był bardzo sprytny, bo nabrał jakichś butelek i zrobił z nich rodzaj orkiestry. To jego brali czasem Sowieci do swego klubu, żeby na jakimś rozbitym pianinku troszkę pogrywał. My zaprzyjaźniliśmy się z żoną tego kulawego doktora. On był Żydem z pochodzenia, a jego żona Rosjanką, córką popa. Mówiła nam, że kiedy na Ukrainie Chruszczow robił kołchozy, to ludzie ze złości i żalu palili bydło, zabijali i niszczyli zbiory. No, to potem przyszedł głód. Nie dano żadnej pomocy i było ludożerstwo, że to prawda, że było ludożerstwo.
Jak długo tam byłaś, to była jesień 1944 roku, jak cię wywieźli?
To była jesień 1944 r. jak mnie wywieźli. Ja byłam tam jedno Boże Narodzenie i jedną Wielkanoc i jeszcze jedno Boże Narodzenie. To znaczy Boże Narodzenie było 1944, Wielkanoc była 1945 i Boże Narodzenie 1945. W lutym 1946 przyjechałam do Polski. Półtora roku mniej więcej. Ku końcowi już, koło roku naszego pobytu, kiedy tu w Polsce stworzyła się początkująca władza, przyszedł do nas politruk, wszystkich nas zebrali, a on mówił do nas po polsku. Mówił, że w szkole był na dziale polskim. Że w szkole politruków są działy. Kto na Francję, to uczy się języka, historii, geografii i w ogóle wszystkiego o Francji, a on był na polskim dziale. On nam powiedział, że mamy rząd nowy, wymieniał nazwiska, mówił, jak to w Lublinie wszystko się rozpoczęło i tak dalej. Opowiadał, że już w naszym kraju tak jest, ale gazety żadnej nie było do przeczytania. Nie było nic. Z gazetami było kuriozum. Któryś z Sowietów zachorował, naszych dwóch doktorów, tego co był w brygadzie roboczej i doktora Drozdowskiego ze strażnikiem wysłali za druty, aby udzielili porady choremu. I ten chory chciał im potem czymś to wynagrodzić i dał stosik takiej gazety już naciętej do skrętów, bo dawali mężczyznom od czasu do czasu po odrobince machorki. Kiedy przynieśli i pokazali, to doktor Drozdowski powiedział: "No wiecie, po rewolucji i ja w Petersburgu otrzymywałem za poradę w kartoflach, w burakach, w marchewce, ale w ciętej gazecie to pierwszy raz w życiu honorarium mam". Brygada robocza wychodziła wczesnym rankiem i jeden z lekarzy musiał siedzieć w kontrolce i gdy ktoś mówił, że jest chory, to miał decydować, czy jest chory, czy też może iść do pracy. Jak chory, to ma zostać. A z każdego baraku był dyżurny, który miał do notowania deseczkę i na niej pisał, kto chory i ma prawo zostać na baraku. Tymczasem, ponieważ naciągali, musieli być sprawdzani. Otóż przychodził felczer sowiecki. Kazał siedzieć temu doktorowi. Brał deseczkę i oglądał zapisanych pacjentów, i decydował, czy słusznie zostali. Doktorowi mógł nawymyślać, ale mógł go posłać i do karceru. Przeważnie tym doktorom to jakoś uchodziło, ale byli w kłopocie, bo ludzie prosili, żeby naciągnąć, a oni wiedzieli, że nie wiadomo, kiedy ten diabeł przyjdzie i będzie sprawdzał. Po południu nie było zbiórki na placu, tylko chodzili po barakach i sprawdzali, czy wszyscy są. W tym karcerze siedział jeden z piekarzy, który wyniósł trochę chleba. Sowieci co też zamknięci z nim i jeden z tych mówi, co ty wyniosłeś? No a ten odpowiada, że wyniósł kawałek chleba. A ten: "Ty durniu - mówi - ja to wiesz, na froncie zwędziłem pół ciężarówki produktów spożywczych i na boku sprzedałem. To za to mnie tutaj wsadzili. Ale ty za taki kawałeczek chleba - trzeba było więcej wziąć, dać na barak, to by ci teraz podrzucili kawałek". Słowianin to jest zawsze Słowianin. To nie był Niemiec, u którego ty nie miałeś w ogóle żadnej szansy. Mogę ci powiedzieć jeszcze, że u nas znalazło się, o ile się nie mylę, sześć ciężarnych w obozie, które już przyjechały z ciążą. No, to co z nimi robić. To pan Gumowski - nasz starosta, załatwił z władzami, które kazały dać im izdebkę, siedzieć w gromadzie i do brygady roboczej nie brać. No, to one nam zaczęły rodzić. Akurat podeszło im rodzenie, wszystkie urodziły. Ale z jedną w lecie to była wielka bieda, bo to był szósty już poród. Doktor Drozdowski mówił i pisał do władz, żeby ją dać do szpitala, bo może być poprzeczne położenie, może być atonia macicy, znał się na tym i przewidywał komplikacje. Ale nikt ją do szpitala nie wziął. No i przyszedł poród. To było lato, było dosyć ciepło. Kobieta urodziła dziecko, ale macica się nie obkurcza. Więc masuje się, masuje się ją. Póki się masuje, to już to się czuje, gruszka pod ręką się robi. Jak się cofnie rękę, rozluźnia się i znowu krwawi, i ją to boli, i jej to dokucza. Prosiła, dajcie mi spokój, dajcie mi odpocząć. Więc takie masowanie trwało koło paru godzin. Na zmianę wszyscy, bo ręka mdlała. No i jednak jakoś się opanowało, i Bogu dzięki, przyjechała z tymi dziećmi do Polski. Tylko nie wiem, jakie one mają metryki, miejsce urodzenia, bo jak robili wieczorny apel na liczbę osób, to ich nie liczyłam, oni byli osobami wolnymi. Ciężarne były liczone, a dzieci nie liczone.
Więc jakie one mają metryki?
Pokażę ci dokument, który UB mnie na granicy polskiej wydał, gdzie jest moja fotografia, gdzie jest napisane, że XY imię nazwisko wraca z terenu ZSRR. Jest data. Musiałam robić obywatelstwo na świadka. Nie miałam obywatelstwa polskiego po powrocie. Powiedzieli mi, że ponieważ byłam na terenie, gdzie byli Niemcy, to muszę przedstawić dwie osoby, które zeznają i stwierdzą, że nie miałam niemieckiej kartki żywnościowej, czyli nie byłam folksdojczem. No i ja mam wyrobione na nowo w Gdańsku obywatelstwo polskie.
www.amg.gda.pl - Gazeta AMG (Akadamia Medyczna w Gdańsku), nr 3-5/2002
|