|
WSPOMNIENIA SYBIRAKÓW
Wspomnienia Kazimierza Kotowskiego, prezesa Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu - reportaż Grażyny Wosińskiej (poniższy tekst ukazał się na portalu Wiadomosci24.pl)
NKWD wywiozło go ze wsi Gronostaje, koło Zambrowa 20 czerwca 1941 roku. Trafił z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa do sowchozu, oddalonego 120 kilometrów od Omska. Miał wtedy 10 lat. Do Polski wrócił jako szesnastolatek.
Kazimierz Kotowski chociaż był nastolatkiem dobrze pamięta sześć lat jakie przyszło mu przeżyć podczas zesłania. Najgorszy był głód. Pewnie dlatego pan Kazimierz nie zapomniał do dziś jaka była racja chleba.
- Dla pracujących 800 gramów, dzieci 400 gramów, a dla tych co nie pracowali 120 gramów - wylicza. - Ten chleb trzeba było wykupić za pieniądze zarobione w sowchozie. Na nic więcej właściwie nie wystarczało. Staruszkowie, którzy nie mogli pracować zdarzało się, że umierali z głodu. Pomoc innych Polaków była niewystarczająca, bo sami niewiele mieli.
Krzyż Zesłańca Sybiru otrzymali wszyscy Sybiracy - mówi Kazimierz Kotowski, szef elbląskich Sybiraków, fot. Grażyna Wosińska
Obok głodu najstraszniejsze było kopanie grobów. - Dorośli pracowali i nie mieli czasu, a potem siły wspomina. - Więc ta rola przypadła mnie. Dziś nie odnajduję słów, by wyrazić co wtedy czułem. Miałem niekiedy wrażenie, że to straszniejsze niż brak jedzenia.
Pewnie wszystkie rodziny zginęłyby z głodu gdyby nie możliwość łowienia ryb. Rodzice i starsze rodzeństwo musieli pracować - wspomina Kotowski. - Siłą rzeczy, ja zajmowałem się łowieniem ryb. Najpierw tylko na wędkę. Potem gdy byłem starszy stosowałem bardziej przemyślne sposoby. Nauczył mnie ich staruszek, Rosjanin.
Wikliny było sporo, więc to był podstawy budulec. - Robiło się z nich pułapki na dwie lub trzy ryby. Mój wędkarski guru nazwał je kłomkami - wyjaśnia pan Kazimierz. - Nauczył mnie też stawiać tzw. kotły. Z patyków robiło się takie ogrodzenie z małym wejściem. Tam już weszło więcej ryb.
Gdy już miałem cztery lata stażu w łowieniu ryb używałem sieci. Sam je robiłem z nici dostarczonych przez Rosjanina. W zamian musiałem i dla niego wykonać sieć. Na początku ryby łowiłem dla swojej rodziny. Potem także dla tych w najtrudniejszej sytuacji. Czasem udawało się wymienić ryby na inne potrzebne rzeczy. Przeważnie wymienialiśmy to, co przywieźliśmy z domu.
Pomimo tego, że NKWD sprawdzało obecność raz w miesiącu tylko jednej osobie udało się uciec.
- Wydawało się to niemożliwe nawet dla odważnych mężczyzn - opowiada pan Kazimierz. - A udało się to czterdziestoletniej pani Antosi, która opuszczając wieś nie myślała, że widzi ją po raz ostatni.
Wszystko zaczęło się od tego, że kobieta postanowiła zimą przywieźć drewna na opał. Pożyczyła wóz z wołami i siekierę od Rosjanki.
- Gdy wracała zgubiła siekierę, która musiała się zsunąć z wozu - przekonuje Kazimierz Kotowski. - Rosjanka wyrzuciła z siebie wszystkie przekleństwa jakie znała i kazała szukać siekiery. Antosia tak też uczyniła. Szukała, szukała aż zabłądziła. Dobrzy ludzie przenocowali i nakarmili i wyjaśnili jak dotrzeć do sowchozu. Ale znów zabłądziła. Korzystając z przygodnych sań, ciężarówek dotarła do Omska. Podczas tej podróży uznała, że skoro jej tak dobrze idzie to dojedzie do domu. Pomysł wydawał się szalony, a jednak się udało. Nawet przedarła się przez linię frontu. Do domu wróciła w 1944 roku.
Tę opowieść zna pan Kazimierz od bohaterki ucieczki. - W 1956 roku odwiedziła nas w Gronostajach i opowiedziała tę historię - wyjaśnia. - Po jej zniknięciu z sowchozu uznaliśmy, że zginęła i pewnie rozszarpały ją wilki. W tej sytuacji NKWD też jej nie szukało.
Do sowchozu wieści ze świata docierały bardzo rzadko. - Tę najważniejszą było podpisanie układu Majski-Sikorski, a efektem były polskie paszporty - opowiada Kazimierz Kotowski. - Wcześniej NKWD zabrało nam dokumenty. Byliśmy z paszportami wolnymi obywatelami polskimi, chociaż nie mogliśmy wrócić do kraju. Poczuliśmy, że ktoś o nas pamięta. Potrzebujący otrzymywali zapomogi. Z naszego sowchozu żaden Polak nie dotarł do Armii Andersa. Trzeba było pokonać ponad trzy tysiące kilometrów. W warunkach jakie wtedy panowały wydawało się to niemożliwe.
O tym, że stosunki z Sowietami się pogorszyły Polacy dowiedzieli się w brutalny sposób. - NKWD zmuszało nas do zrzeczenia się obywatelstwa polskiego i przyjęcia sowieckiego. Straszyło łagrami i więzieniem. Nie były to tylko czcze pogróżki - przekonuje pan Kazimierz. - Syna pani Gronostajskiej aresztowało NKWD. Skazali na pobyt w łagrze. Pracował w kopalni. Tam zginął podczas pracy. Od jakiegoś Rosjanina matka dowiedziała się, że został przygnieciony wielkim balem do budowy szalunków. Współtowarzysze upuścili go, chłopak nie zdążył się usunąć. Został przygnieciony.
Pani Gronostajska zmarła w 1942 roku. - Na krótko przed śmiercią poszła na jagody - opowiada pan Kazimierz. - Opowiadała, że zabłądziła. Wtedy ukazał się krzyż. Szła za nim i tak wróciła do wsi. Pewnie miała przywidzenie. Dobrze pamiętam, że niedługo po tym zdarzeniu zmarła.
Rodzina Kotowskich wróciła do kraju w 1946 roku. Repatriacja miała się zgodnie z umową z Sowietami odbyć rok wcześniej. - Właśnie za to opóźnienie i dłuższy pobyt my Sybiracy domagamy się odszkodowania - argumentuje. - Do tej pory nikt ze spadkobierców Sowietów nie przeprosił i nie uznał, że wywózki był błędem i zbrodnią. Wygląda na to, że ich zdaniem wszystko było w porządku. Nie ma za co przepraszać i zadośćuczynić za wyrządzone zło.
Sybiracy jednak za najważniejsze uważają zachowanie w pamięci, przez następne pokolenia, prawdy o sowieckich represjach. - Jest nas coraz mniej. W Elblągu i powiecie w 1989 roku było nas 1260, a teraz tylko pięciuset - wylicza szef elbląskich Sybiraków. - Mam nadzieję, że w Elblągu powstanie oddział Towarzystwa Miłośników Zesłańców Sybiru. Będzie to gwarancja, że pamięć o nas nie zaginie. Dumą elbląskich Sybiraków jest Gimnazjum ich imienia. Zapraszają przedstawicieli uczniów tej szkoły na bezpłatne wspólne wycieczki. Odwiedzają miejsca ważne nie tylko dla Sybiraków, ale wszystkich Polaków. Tradycją jest wyjazd na Marsz Żywej Pamięci w Białymstoku, połączony ze zwiedzaniem okolic. W tę sobotę 17 września elbląscy Sybiracy, po uroczystościach lokalnych pod Krzyżem Katyńskim, wspólnie z uczniami pojadą na ogólnopolskie do Szymbarka.
Grażyna Wosińska
Wspomnienia Marii Sadłowskiej, córki policjanta zamordowanego przez NKWD - reportaż Grażyny Wosińskiej (poniższy tekst ukazał się na portalu Wiadomosci24.pl)
Józef Franczuk, ojciec Marii Sadłowskiej zginął od strzału w tył głowy w kwietniu 1940 roku w Bykowni, koło Kijowa. Nigdy nie zapaliła znicza na grobie taty. Przez ponad pół wieku nie wiedziała co z nim się dzieje.
Maria Sadłowska, ma 79 lat. Dokładnie pamięta chwilę, gdy ojca widziała po raz ostatni, chociaż było to ponad siedemdziesiąt lat temu.
Józefa Franczuka NKWD aresztowało już 4 listopada 1939 roku. Był na listach osób groźnych dla Sowietów, ponieważ walczył przeciw bolszewikom w 1920 roku i był policjantem. Mama pani Marii zaraz po aresztowaniu dowiedziała się, że mąż jest w więzieniu w Bóbrce, koło Lwowa.
Maria Sadłowska, elblążanka córka policjanta zamordowanego przez NKWD w kwietniu 1940 roku, fot. Grażyna Wosińska
- Nie było widzeń - wspomina Maria Sadłowska. - Dostaliśmy gryps, że mamy udać się do pewnej rodziny. Z balkonu ich mieszkania widać było więzienie. Wtedy zobaczyłam tatę po raz ostatni. Pamiętam, jak trzymał się rękami krat, byśmy mogli zobaczyć jego twarz. Mama podnosiła wysoko na rękach mojego brata Jurka, który miał niecałe trzy lata. Niebawem ojciec został przewieziony do więzienia we Lwowie.
Maria Sadłowska pamięta jak matka nie ustawała w staraniach, by wydostać ojca z więzienia lub przynajmniej z nim się spotkać. Jeździła do Lwowa, ale widzenia były zakazane, bo jeszcze nie odbył się proces i nie było wyroku.
- Wpłaciła dyżurnemu w więzieniu za pokwitowaniem 75 rubli - opowiada pani Maria. - Chyba po to, by ojciec miał pieniądze gdy wyjdzie na wolność. Do dzisiaj przechowuję pokwitowanie z 28 stycznia 1940 roku.
Ślubne zdjęcie Anieli i Józefa Franczuków z początku lat trzydzestych, fot. Grażyna Wosińska
Władzy sowieckiej nie wystarczyło aresztowanie męża i ojca. Niebezpieczna była też zrozpaczona matka i dwójka małych dzieci. 13 kwietnia 1940 roku tak jak do tysięcy polskich domów wtargnęli bez uprzedzenia funkcjonariusze NKWD. Kazali się szybko pakować i krzyczeli, że wyjazd jest natychmiast.
- Mama zapakowała, co tylko mogła - wspomina pani Maria. - Niektóre rzeczy uratowały nam później życie, bo wymieniłyśmy je na żywność. Nasza gosposia w ostatniej chwili wręczyła nam worek z chlebem. Spodziewając się, że NKWD może nóż zarekwirować, włożyła go do jednego z bochenków.
Wbrew pozorom pogoda nie była wiosenna, ale zimowa. Był mróz i śnieg. - Na stacji kazali nam wsiadać do wagonów - opowiada Maria Sadłowska. - Jak się okazało były same kobiety z dziećmi. Mężowie, bracia byli w łagrach lub więzieniach. To była zmiana w postępowaniu Sowietów. Wcześniej podczas lutowej wywózki rodziny wyjeżdżały razem. Nawet ściągali mężów z więzień i łagrów. W naszym wagonie był tylko jeden staruszek. Został wywieziony tylko dlatego, że przyjechał do córki w odwiedziny. Aresztowali wszystkich, którzy byli w domu - dodaje.
Podróż była koszmarem. Brakowało nawet wody. - Mój brat płakał i krzyczał: "mamo chce mi się pić" - wspomina. - Byłam starsza i wiedziałam, że wody nie ma. Obserwowałam tylko ręce matki. Kiedy sięgnie po butelkę, by dać nam po kilka łyżek wody. Pamięta też gimnazjalistkę którą złapali żołnierze gdy próbowała uciekać. Krzyczała: mamo nie płacz, cud nad Wisłą był i będzie. Ludzie we wszystkich wagonach modlili się i płakali. Sowieci krzyczeli małczać (milczeć), ale to nie pomagało.
Rodzina Franczuków dojechała do kołchozu Pachar, powiat Dżuruński w województwie aktiubińskim. Warunki życia były prawie takie jak podczas podróży. Głód był tak samo dokuczliwy, jak niepokój o ojca. - Mama wysyłała listy do prokuratury we Lwowie i Kijowie - mówi pani Maria. - Odpowiedzi przyszły, ale pokrętnie i nieprawdziwe. Najpierw rodzina otrzymała pismo z 26 marca 1941 roku. Prokurator z Lwowa informuje, że 26 kwietnia 1940 roku Józef Franczuk "wybył" do Kijowa. - Tata był już rozstrzelany, ale wtedy nie mogłyśmy o tym wiedzieć - komentuje pani Maria. Następne pismo z prokuratury kijowskiej z 29 maja 1941 roku jest jeszcze bardziej bezczelne. Wiceprokurator do spraw specjalnych pisze: "Proszę powiadomić więźnia Franczuka Józefa, że jego zażalenie skierowano do NKWD gdzie należy się zwrócić po decyzje".
Pismo z sowieckiej prokuratury w Kijowie do Anieli Franczuk, żony policjanta zamordowanego w Katyniu, fot. Grażyna Wosińska
Rodzina Franczuków jeszcze nie traciła nadziei. Powstała Armia Andersa, która prowadziła poszukiwania oficerów z obozów w Starobielsku, Ostaszkowie i Kozielsku. - Mama dostała odpowiedź, że tata jest na tej liście - wspomina pani Maria. - Jak wiadomo nie odnaleziono nikogo.
Był jeszcze jeden ślad. - Mama na stacji kolejowej niedaleko kołchozu spotkała człowieka, który twierdził, że widział ojca w obozie w Ostaszkowie - wspomina Maria Sadłowska. - Wydawało się to prawdopodobne, bo tam przebywali właśnie policjanci.
Długie lata rodzina czekała na ojca i męża. W końcu straciła nadzieję na powrót. Chciała już tylko poznać miejsce spoczynku. Dopiero w 1998 roku w spisie rozstrzelanych w książce "Śladami zbrodni katyńskiej" na tzw. liście ukraińskiej na str. 179 nr 055/1.poz 33(3065), znalazło się nazwisko Józefa Franczuka. Rada Ochrony Walka i Męczeństwa uważa, że spoczywa on najprawdopodobniej w Bykowni. Najprawdopodobniej, więc pewności nie ma, czy tam czy może w Miednoje, gdzie są groby jeńców z Ostaszkowa.
Grażyna Wosińska
Wspomnienia Marii Miller - reportaż Grażyny Wosińskiej (poniższy tekst ukazał się na portalu Wiadomosci24.pl)
Maria Miller, sybiraczka, ma łzy w oczach, gdy wspomina Antoniego, swoją miłość sprzed prawie siedemdziesięciu lat. Do dzisiaj przechowuje w albumie podarowany przez niego zasuszony kwiat.
Miłość przetrwa wszystkie przeciwności losu - przekonuje Maria Miller, fot. Grażyna Wosińska
Maria Miller ma 85 lat i mieszka w Elblągu. Pochodzi z Rafajłowej koło Lwowa i Stanisławowa. Ta miejscowość znana jest z krzyża postawionego na pamiątkę wkroczenia 12 października 1914 roku żołnierzy polskich pod dowództwem Józefa Hallera. Jeszcze wtedy nie było pani Marii na świecie. Nie poznała czym była I wojna, ale okrucieństwo tej następnej doświadczyła aż nadto. Przed wojną dzieciństwo miała szczęśliwe. - Wydawało się, że tak będzie zawsze - wspomina. - We wrześniu 1939 roku wkroczyli Sowieci. W Nowy Rok 1940 aresztowali mojego ojca, którego już nigdy nie zobaczyłam.
Rozstanie z ojcem nie było ostatnią rodzinną tragedią. - 13 kwietnia 1940 roku o świcie nasz dom otoczyli funkcjonariusze NKWD - opowiada pani Maria. - Po gruntownej rewizji dali nam niewiele czasu na spakowanie rzeczy. Potem szłam do stacji kolejowej 4 kilometry z matką i siostrą niosąc toboły na plecach. Po 6 tygodniach jazdy pociągiem, w chłodzie i prawie bez wody, dojechałyśmy do miejsca zsyłki w Kazachstanie. Warunki życia były trudne: głód, zimno, choroby. Walka o przetrwanie nie pozwalała nawet marzyć o pierwszej wielkiej miłości.
- A jednak było mi dane ją przeżyć - mówi Maria Miller. - Pierwszy raz spotkałam Antosia 17 stycznia 1943 roku. Nie zapomnę tego dnia. Gdy sprzątałam śnieg z Arusią, moją przyjaciółką zobaczyłam młodego mężczyznę przechodzącego obok i powiedziałam, że kacap sobie chodzi i nic nie robi. Uznałam, że nie zna polskiego i nic nie zrozumie. Zdrętwiałyśmy ze strachu, gdy podszedł do nas. Najczystszą polszczyzną zapytał czy może nam pomóc. I tak zaczęła się nasza miłość od pierwszego wejrzenia.
Maria i Antoni każdą wolną chwilę spędzali razem. - Podczas jednego ze spacerów podarował mi kwiaty - wspomina Maria Miller. - Zasuszyłam jeden z nich. Postanowiłam, że zrobię wszystko, by nie zaginął. Słowa dotrzymałam. Wszystko co dobre szybko się kończy. Antoni musiał wyruszyć na front. Wiedział, że bez jego pomocy Maria może nawet umrzeć z głodu lub chorób.
- Zapewniłam Antosia, że przetrwam wszystko, bo mam Boga w sercu - wspomina. - Obiecałam, że napiszę do jego rodziców, którzy mieszkali w Kamieniu Podolskim.
Antoni - wielka miłość Marii Miller, zdjęcie wykonane w 1943 roku; fot. - reprodukcja, Grażyna Wosińska
Historia Marii i Antoniego jak w prawdziwym melodramacie nie kończy się szczęśliwie. Nie zobaczyli się już nigdy. Dwadzieścia lat po wojnie dopiero mogli do siebie napisać. Wtedy już mieli własne rodziny. Antoni podczas wojny był pilotem i został zestrzelony. Doznał urazu kręgosłupa i przez siedem lat poruszał się na wózku inwalidzkim. Ukończył studia prawnicze. Mieszkał w Żytomierzu. - O śmierci Antosia najpierw dowiedziałam się ze snu - wspomina. - Antoś szedł obok. Mówię do niego, a on się nie odzywa. Uznałam, że to coś złego. Córka Antosia przysłała list. Napisała w nim ostatnie słowa swojego ojca. Nakazał jej jechać do Elbląga, by prosić mnie o pomoc w ochrzczeniu jej samej i wnuka. Pamiętam z listu dokładnie jedno zdanie: "Jedź, bo Marysia ma Boga w sercu".
Wola Antoniego została spełniona. - Ja i mąż byliśmy rodzicami chrzestnymi córki Antosia
jej męża, natomiast moja córka z zięciem - wnuka Antosia - opowiada pani Maria.
Antoni miał dwie córki. Z obiema utrzymuje Maria Miller kontakt. - Wymieniamy listy i życzenia świąteczne - mówi pani Maria. - Są wdzięczne za odnalezienie drogi do Boga. Druga córka Ludmiła wzięła ślub kościelny. Mam zdjęcia w albumie z tego wydarzenia. Przesyłam paczki z odzieżą na Krym. Tam teraz mieszkają córki Antosia. Pytały mnie dlaczego tak im pomagam. Odpowiedziałam, że odwdzięczam się za każdy kęs chleba od waszego ojca, który ratował mnie od śmierci głodowej podczas zsyłki w Kazachstanie. I tak kończy się opowieść o sybirackiej miłości. Czy o takiej marzą współczesne dziewczyny i współcześni
Grażyna Wosińska
Wspomnienia Mariana Mongiało - reportaż Grażyny Wosińskiej (poniższy tekst ukazał się w piątkowym wydaniu Dziennika Elbląskiego, w dniu 18 września 2009 roku)
92-letni Marian Mongiało z Elbląga podczas wojny dwa razy brawurowo uciekał po aresztowaniu przez NKWD, a raz przez Niemców. Walczył w kampanii wrześniowej, w obronie Warszawy, potem w nowogródzkiej Armii Krajowej. Sowieci skazali go na 10 lat łagrów i wieczną zsyłkę po odbyciu kary.
Na zdjęciu Marian Mongiało z synem - Henrykiem Mongiało, fot. Grażyna Wosińska
Marian Mongiało pochodzi z Roubiszek na Nowogródczyźnie. W 1938 r. miał 21 lat. Wtedy został powołany do 7 Batalionu Pancernego w Grodnie. Był szeregowcem, mechanikiem i kierowcą czołgu. Wybuch wojny rozpoczął siedemnaście lat gehenny: wojny oraz prześladowań Sowietów. Także po powrocie do kraju w 1956 r. komunistyczne władze nie dawały mu spokoju.
Wybuchu wojny Marian Mongiało się spodziewał, ale atak Armii Czerwonej 17 września 1939 r. był zaskoczeniem. - Ten dzień zastał mnie w Warszawie, gdzie dotarłem ze swoim batalionem, by bronić stolicy - wspomina. - Gdy dowiedziałem się o agresji naszego sąsiada, bardzo niepokoiłem się losem rodziny, która została w Roubiszkach. Myślałem tylko o jednym, aby najszybciej jak to możliwe znaleźć się w rodzinnych stronach. 28 września Warszawa skapitulowała. Dostałem się do niewoli. Od pierwszej chwili wymarszu myślałem o ucieczce. Czekałem sposobnej chwili. Taka okazja zdarzyła się w okolicach Łomianek. Nasz oddział prowadziło tylko dwóch żołnierzy niemieckich, jeden z przodu, drugi z tyłu. Gdy przechodziliśmy obok gęstych zarośli, uciekłem. Konwojenci nic nie zauważyli. Aby ucieczka się powiodła pan Marian musiał zdobyć cywilne ubranie. - Nie miałem wyjścia, musiałem ryzykować - opowiada. - Zaszedłem do nieznanego mi mieszkania, gdzie była samotna kobieta. Dostałem od niej ubranie męża, który był na wojnie. Po wielu przygodach dotarłem do rodzinnych Roubiszek.
Dla Mariana Mongiały klęska wrześniowa zadana przez dwóch agresorów nie zakończyła wojny. Nie miał wątpliwości,
że nikt go nie zwolnił z żołnierskiego obowiązku. Nawiązał kontakt ze Związkiem Walki Zbrojnej, został zaprzysiężony. - Pełniłem funkcję drużynowego cyklistów, którzy rozwozili meldunki do poszczególnych oddziałów - mówi pan Marian. - Brakowało broni, trzeba było ją zdobywać rozbrajając niemieckie posterunki. Obserwowaliśmy ruchy wojsk niemieckich i przekazywaliśmy informacje dowództwu. Gdy po agresji Niemiec na Związek Radziecki zaczęła się na Nowogródczyźnie pojawiać sowiecka partyzantka, oddziały Armii Krajowej z nią współpracowały.
- Na początku wszystko dobrze się układało. Myśleliśmy, że Sowieci to jednak Słowianie, lepsi niż te szwaby - mówi Marian Mongiało. - Nasze przypuszczenia nie sprawdziły się. Gdy już Sowieci byli pewni, że pokonają Niemców zaczęli nas uważać za wrogów. Zaczęły się rozbrajania i aresztowania.
Marian Mongiało brał udział w akcji Ostra Brama, która rozpoczęła się w nocy z 6 ma 7 lipca 1944 r. Ataki oddziałów AK zostały przez Niemców odparte. Większość jednostek decyzją dowództwa skierowano do Puszczy Rudnickiej. Tam też trafił pan Marian. - Ciągle latały nad nami rosyjskie samoloty - opowiada. - Pewnie chcieli nas wykryć i powystrzelać. Nie udało im się. Zamaskowaliśmy broń. Dowódca powiedział, że się jeszcze przyda, gdy pójdziemy na pomoc powstańcom warszawskim. Z puszczy w sierpniu 1944 r. przedostałem się w okolice Ejszyszek, gdzie miałem melinę, gdzie mogłem się umyć, przebrać i zmienić ubranie. Gdy tylko wszedłem, już na mnie czekało NKWD. Kazali mi iść do stodoły, by przynieść im papierosy. Tam na przywitanie dostałem w twarz i oskarżenie, że jestem bandytą zAK. Oczywiście nie przyznałem się. Zawieźli mnie do Ejszyszek i razem z kolegami mojego oddziału trzymali w areszcie, dawnej żydowskiej bożnicy.
Marian Mongiało uznał, że Sowieci coś knują i postanowił uciec. - Zawieźli nas z Ejszyszek do Wilna. Znam dobrze to miasto - mówi. - Przy pierwszej sposobności czmychnąłem w krzaki. Strzelali za mną, szukali, a ja w dół do Wilejki. Patrzę - stoi czterech sowieckich żołnierzy. Po drodze idą dwie panienki. Objąłem jedną z nich, że niby dobrze się znamy i szepczę do ucha pytanie, czy nikt za nami nie idzie? Usłyszałem, że nie oraz radę, by przejść kilkanaście metrów, tam będzie most, ale trzeba uważać, bo są działa przeciwlotnicze. Znów mi się udało. Wróciłem do Puszczy Rudnickiej, odnalazłem swojego dowódcę. Pomagałem mu wydawać litewskie fałszywe dokumenty dla Akowców. Ja też takie miałem. Sowieci podczas aresztowania pana Mariana w styczniu 1945 r. nie dali się nabrać na fałszywki. - NKWD miało u nas agenta. Obiecał zaprowadzić mnie do swojego oddziału z kompanii "Sołcza". Zamiast tego aresztowało mnie NKWD - wspomina Marian Mongiało. - Od razu mnie skatowali. Zdarli koszulę, skopali i zbili wyciorami. Po sukcesach w walce z Niemcami stali się butni i okrutni.
Z więzienia w miejscowości Raduń pan Marian próbował uciec po raz trzeci. Zdrada uniemożliwiła ten zamiar. - Za karę prowadzili mnie Sowieci ze związanymi rękoma 140 kilometrów przez śnieg do Lidy - wspomina. - Gdy powiedziałem, że dalej nie pójdę kazali wyjść z szeregu i stanąć obok dwóch brzóz. Pomyślałem, że tam będzie mój grób. Dostałem tylko kolbą i padłem w śnieg. Wsadzili mnie na wóz, zawieźli do więzienia w Lidzie. Śledztwo trwało ponad rok w wielu więzieniach. W celi słyszałem jak ludzie na ulicy śpiewają Mazurka Dąbrowskiego i cieszą się z końca wojny. Mnie to nie było dane. W Grodnie 3 kwietnia 1946 r. zostałem skazany na 10 lat łagrów i wieczną zsyłkę po odbyciu kary. Na Wielkanoc Marian Mongiało trafił do obozu przejściowego w Orszy, koło Witebska. - W celi było 270 stłoczonych mężczyzn. Spaliśmy na zmianę, bo nie wszyscy mieli miejsce, by się położyć lub usiąść - opowiada pan Marian. - Po dwóch tygodniach zawieźli nas do Tachtamygdy w Krasnojarskim Kraju. Ciężko tam pracowałem jako dekarz i cieśla. Kopałem doły pod fundamenty domów w wiecznej zmarzlinie. W 1953 r. po śmierci Stalina zwolnili mnie z łagrów i skazali na wieczne osiedlenie w Orotukanie na Kołymie. Tam ożeniłem się i urodził się syn, Henryk. W grudniu 1955 r. otrzymałem polski paszport, bo mimo szykan, pozbawiony polskiego obywatelstwa, nie przyjąłem sowieckiego. 6 stycznia 1956 r. byłem w Polsce z rodziną. Nie dane mi było wrócić do rodzinnych Roubiszek, bo tam już Polski nie było. Nadal tęsknię za swoimi rodzinnymi stronami.
Grażyna Wosińska, Dziennik Elbląski
Wspomnienie Zbigniewa Kunigiela spisane przez wnuczkę - Ewelinę Marzec
Ewelina Marzec jest studentką poznańskiego uniwersytetu. W grudniu 2003, kiedy była jeszcze uczennicą toruńskiego liceum ogólnokształcącego, napisała - w ramach olimpiady "Losy Polaków na wschodzie" - długą pracę o losach Jej dziadka, Zbigniewa Kunigiela : "Losy Polaków na wschodzie - Piętno zesłania".
W chwili wybuchu II wojny światowej, tj. w dniu 1 września 1939 roku znajdowałem się wraz z rodzicami i obiema siostrami Krystyną i Teresą w Wilnie. Rozpoczynałem właśnie rok szkolny 1939/40 jako uczeń drugiej klasy liceum matematyczno-fizycznego im. Króla Zygmunta Augusta. Moi koledzy z klasy i cała polska młodzież, nastawieni byliśmy bardzo bojowo, wierząc w zwycięstwo nad odwiecznym wrogiem - Niemcami. Z uwagą i niepokojem wysłuchiwaliśmy wiadomości radiowych z frontu, najczęściej niestety niepomyślnych. Przewaga Niemców zarówno tak w liczebności armii jak i w sprzęcie bojowym była olbrzymia. Późniejsze obietnice o pomocy dla Polski ze strony Francji i Anglii okazały się płonne. Poza formalnym wypowiedzeniem wojny Niemcom przez te kraje nic więcej nie działo się. Poważnym ciosem w plecy, który ostatecznie przesądził o losach tej wojny, było uderzenie bolszewików od wschodu w dniu 17 września 1939 roku, mimo że między Polską a ZSRR istniał podpisany i nie zerwany formalnie, przez żadną ze stron, pakt o nieagresji. Ten haniebny napad był efektem podpisanego uprzednio tajnego porozumienia pomiędzy ministrami spraw wewnętrznych ZSRR i Niemiec - Mołotowem i Ribbentropem, który określaliśmy mianem czwartego rozbioru Polski. Wojska sowieckie weszły do Wilna w nocy z 17-go na 18-ty września. Po paru dniach ze sklepów znikła żywność, ubrania i inne towary. [...]
Był to trudny okres dla Polaków, okupacja sowiecka wdzierała się niejako we wszystkie strefy naszej egzystencji. Ludzie znajdowali zatrudnienie tylko przy ciężkich pracach fizycznych. Jeszcze we wrześniu bolszewicy przekazali Wilno Litwie. Sytuacja gospodarcza poprawiła się, ale wrogość Litwinów wobec Polaków i ogromne trudności ze zdobyciem jakiejkolwiek pracy pozostały. Z konieczności ludzie sprzedawali na rynku różne cenne przedmioty zakupione często z trudem w ciągu minionych lat. Tak było i w mojej rodzinie.
Wspomnienie Jadwigi Borodziuk z Szczytna
Pani Jadwiga przybyła do Szczytna w 1955 r. z Saralińskawo Rejona na Syberii. Prawie wszystkie lata pracy poświęciła mrówczym zajęciom księgowej w szczycieńskim przedsiębiorstwie melioracyjnym, skąd odeszła na emeryturę w dziewiętnastym dniu stanu wojennego.
Oprócz zaszczytnego awansu w 2006 r. na stopień porucznika WP, "dorobiła się" zaliczenia do pierwszej grupy inwalidzkiej. W 1958 roku zza wschodniej granicy z rodzinnych Olekszyc, leżących ledwie 70 km od Białegostoku, ostatnim transportem repatriacyjnym przyjechali schorowani rodzice z najmłodszym bratem. Dziewięć lat opieki i wspólnego mieszkania zakończyła śmierć obojga rodziców w 1967 r.
Przed przyjazdem pani Jadwigi do Szczytna osiedlili się w nim jej bracia, również "łagiernicy". Edward pracował w Rejonie Dróg Publicznych, Mieczysław wrócił z łagru w Workucie z gruźlicą kręgosłupa. Władysław, który długie lata kierował warsztatami szkolnymi trafił do Szczytna przez "zieloną" granicę ścigany przez NKWD. Dziś już wszyscy nie żyją. Pani Jadwiga mieszka sama w małym mieszkanku w starym zakładowym bloku. Odwiedzają ją czasem najmłodsi z rodu Borodziuków, a wśród nich jej ukochany bratanek Leszek...
Wspomnienia ojca Łucjana Królikowskiego OFM Conv. - sybiraka, opiekuna "tułaczych dzieci"
Jak się potoczyły Ojca losy po wkroczeniu 17 września wojsk sowieckich do Polski?
- Byłem wówczas w klasztorze franciszkańskim w Hanaczowie na wschód od Lwowa, bo podczas bombardowań tego miasta nie mogliśmy odbywać studiów. Samo wejście Armii Czerwonej zastało mnie pod Haliczem. Podobnie jak św. Maksymilian Kolbe, którego znałem, chciałem z wojskiem przedrzeć się do Rumunii, a później do Francji i bić się o naszą Ojczyznę. Jednak nie było mi to dane. Zatrzymałem się w pobliskim klasztorze. W nocy weszła Armia Czerwona do Halicza. Sowieccy żołnierze przychodzili do łóżka każdego z nas z bagnetem na karabinie i pytali się, czy mamy broń. Mówiliśmy im, że to jest klasztor i żadnej broni nie ma. Gdy zobaczyłem, jak ta armia zalewa wszystkie wioski i miasta, zupełnie jak szarańcza, postanowiłem wówczas wycofać się do Halicza, do naszego folwarku. Po dwóch lub trzech dniach mojego tam pobytu, przyszli Ukraińcy z pobliskiej wioski. Od samego rana do wieczora rabowali, co tylko się dało: konie, wozy, narzędzia rolnicze, potem bydło, drób, świnie itd. Było nas tylko dwóch kleryków, jeden schorowany ksiądz oraz służba. Kiedy pod koniec dnia Ukraińcy się wynieśli, nie mieliśmy właściwie dokąd udać się na nocleg. Poszliśmy zatem do polskiej wsi, do Hanaczowa, gdzie znaleźliśmy gościnę u jednej polskiej rodziny. Przez kilka dni pracowaliśmy w polu, pomagając kobietom przy żniwach, bo mężczyźni jeszcze nie wrócili z wojny. Gdy po jakimś czasie Niemcy oddali Lwów Sowietom, którzy zaczęli zaprowadzać wszędzie swój "porządek", nasi księża przełożeni wezwali nas z powrotem do Lwowa. Rozpoczęliśmy tam kurs filozofii. Po jego ukończeniu dano nam kilka dni wakacji. Następnie ze względu na warunki wojenne mieliśmy odbyć studia teologiczne w tempie przyśpieszonym, aby nas jak najszybciej wyświęcono na kapłanów. Niestety, po pierwszej lekcji teologii zostałem aresztowany i wywieziony aż pod Archangielsk.
Wspomnienie Janiny Piccoli z Malborka
W roku 2005 minęło 65 lat od pierwszej podczas II wojny światowej masowej deportacji na tereny północnej Rosji. Taki los spotkał 220 tys. osób. Wśród nich była Janina Piccoli z Malborka. Wtedy miała 16 lat. 9 lutego 1940 roku nie spodziewała się, że wydarzenia następnego dnia zmienią całe jej życie. Nad ranem w drzwi jej rodzinnego domu w Ołyczce na Wołyniu walili kolbami funkcjonariusze NKWD. Krzyczeli: wyjeżdżacie, ubierajcie się szybko i nic z sobą nie zabierajcie.
- Mama mówiła do mnie bym wkładała na siebie wszystkie swoje rzeczy. Ojciec rozpłakał się.
Zostawiliśmy cały dobytek
i jechaliśmy w nieznane. Przeczuwał pewnie, że nie wróci już do Ołyczki - wspomina pani Janina. Razem z nią oprócz rodziców musieli wyjechać siostra Jadzia i brat Roman z żoną i kilkuletnim dzieckiem. Pozostała trójka rodzeństwa Hela, Heniek i Frania była już na swoim i uniknęła deportacji. Pani Janina spotkała się z nimi dopiero po wojnie.
- Nasz tułaczy los rozpoczął się od wielotygodniowej podróży w potwornych warunkach w towarowym wagonie. Do jedzenia były tylko solone śledzie. Wody nie było, trzeba było topić śnieg, który zdobywaliśmy wystawiając za okno wiaderko na sznurku - opowiada Janina Piccoli. - Tak dojechaliśmy w rejon Archangielska. Ze stacji na której wysiedliśmy na miejsce pobytu, trzeba było jechać 4 dni saniami.
Ojciec zmarł zaraz po przybyciu na miejsce zsyłki.
Wczesniej wykopał na bagnach dół. Tyle mogliśmy zrobić. Ani księdza ani cmentarza. Następnego dnia do pracy. Musiałam nauczyć się powozić koniem, by na saniach dojechać do miejsca pracy. Bieda jest najlepszym nauczycielem. Na miejscu mężczyźni zajmowali się wyrębem drzew. Kobiety zajmowały się ociosywaniem pni z gałęzi - mówi pani Janina. - Głód zaglądał nam w oczy. Mama nie wytrzymała ciężkiej pracy. Zachorowała. Musieliśmy ją zawieść do odległego o 30 kilometrów szpitala, w którym nie było warunków do leczenia. Zmarła. Znów brat wykopał dół na bagnach. Wydawało się, że nie ma dla nas ratunku. Nasi radzieccy "opiekunowie" mówili, że do tej naszej pańskiej Polski już nie wrócimy.
Nadzieję na zmianę losu zrodziła wiadomość o ataku Hitlera na Związek Radziecki. Efektem był wyjazd do Uzbekistanu. Było wprawdzie cieplej, ale głód znów dawał się we znaki.
- Dostawaliśmy tylko trochę mąki. Zrywaliśmy, a potem kroiliśmy koński szczaw i to zaprawialiśmy mąką. Jedynym marzeniem było najeść się do syta chleba. Do dziś szanuję każdą jego okruszynkę - wspomina nestorka.
Pewnego dnia otrzymaliśmy informację o organizowaniu się polskiego wojska. Dawało ono szansę na zakończenie sowieckiej niewoli, ale jak się później okazało było też początkiem rozstania rodzeństwa. Brat zaciągnął się do Armii Andersa, walczył pod Monte Cassino. Jego żona wyjechała razem z innymi matkami z małymi dziećmi do Indii. Janina z siostrą wyjechały do Teheranu, tam jako ochotniczki wstąpiły do wojska. Następnie znalazły się w Palestynie. Potem los rzucił je do Anglii.
- Tam byłam pomocnikiem mechanika samolotów. Trafiłam do Dywizjonu 303. I tak poznałam męża, Romana Korpaka. Pobraliśmy się 5 marca 1944 roku - wspomina pani Janina.
Pamiątką z tego dnia jest ślubna fotografia. Z niej spogląda dwoje szczęśliwych ludzi w mundurach. Potem były urodziny syna Janusza w polskim szpitalu w Edynburgu.
- Nie chciałam wracać do kraju po zakończeniu wojny.
Nauczona doświadczeniem Sybiru
domyślałam się jaki czeka nas los. Mąż miał rodziców w kraju, koniecznie chciał wracać. I tak się stało. Roman był wielokrotnie wzywany na przesłuchanie do UB. Na kilka dni przed świętami trafiał do aresztu. Żałował, że nie został w Anglii - mówi pani Janina. - Mąż zmarł w 1955 roku. Zostałam sama z trójką dzieci.
Pomimo tragicznych losów rodziny z Ołyczki, rodzeństwo: Janina, Roman, Jadwiga, Hela, Heniek i Frania przeżyło wojnę. Dziś Janina Piccoli czasem opowiada swoją historię wnukom i dzieciom.
- Nie zapomnimy o niej - zapewnia syn, Jerzy Korpak.
Grażyna Wosińska, Dziennik Bałtycki
Wspomnienie dr Reginy Witukiewicz-Dmoch z Gdańska - wywiezionej do obozu w Ostaszkowie koło miasta Kalinin (dawniej Twer)
Dr Regina Witukiewicz-Dmoch urodziła się w roku 1907 w St. Petersburgu. Studia lekarskie odbyła na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie w latach 1926-1932 zakończone dyplomem w roku 1933. W latach 1935-1944 pracowała jako lekarz ogólny w Nowym Dworze, powiat Sokółka, województwo grodzieńskie. Aresztowana w listopadzie 1944 r. i wywieziona przez władze radzieckie do obozu w Ostaszkowie koło miasta Kalinin (dawniej Twer), gdzie przebywała do stycznia 1946 r.
Po powrocie do Polski w roku 1946 osiedliła się w Gdańsku, gdzie od 1.03.1946 r. podjęła pracę jako lekarz rejonowy w dzielnicach Siedlce, Suchanino, Pohulanka, Chełm. Od 1.04.1946 r. pracowała na oddziale dziecięcym dzisiejszego Szpitala Wojewódzkiego w Gdańsku. Pracowała zawodowo jako pediatra do roku 1992. Obecnie na emeryturze.
Rozmowę z dr Reginą Witukiewicz-Dmoch przeprowadzono w roku 2001.
WM: Pierwsze pytanie, jakie chciałbym ci zadać to, kiedy cię wywieźli? Czy to było po 1944 roku zaraz jak przyszli Rosjanie?
RWD: To było w 1944 roku, bo w obozie przeżyłam dwa Boże Narodzenia i jedną Wielkanoc. A w jakiej porze cię wywieźli, w jakim miesiącu?
Miesiąca dokładnie nie pamiętam. To była jesień, ponieważ przyjechałam tu do Gdańska w 1946 roku w połowie lutego, to znaczy po Bożym Narodzeniu. Tak więc jedno Boże Narodzenie to był 1945 rok, a drugie Boże Narodzenie 1944. Czy myśmy tam przyjechali w październiku czy w listopadzie, tego nie pamiętam. Była jesień.
Skąd cię wywieźli, gdzie mieszkałaś?
W osadzie Nowy Dwór koło Grodna, powiat Sokółka, kiedyś to było województwo grodzieńskie. Do szosy prowadzącej do Grodna było kilka kilometrów, stamtąd dwadzieścia kilka do Grodna.
Czy byłaś tam lekarzem?
Byłam tam takim ogólnym lekarzem.
Czy było to po wejściu bolszewików? Kiedy tam weszli bolszewicy?
Jeszcze trudno powiedzieć jak tam było, bo tam i Niemcy byli, i Sowieci, i to się zmieniało. Przypominam sobie, że Sowieci weszli do Wilna chyba gdzieś latem 1944 roku, czy na wiosnę 1944 roku. Tak to był maj, czerwiec.
No dobrze, a teraz powiedz, jak to się odbyło? Aresztowali, wezwali, czy przyszli w nocy do domu? Jak to było?
... No tak, sam fakt wywiezienia, to była noc.
Ale to już z aresztu cię wywieźli, czy z domu wzięli prosto i wywieźli? Czy jakiś czas byłaś w areszcie tam na miejscu?
Ale po tym areszcie to jednak wróciłam do domu, po tym pierwszym areszcie.
Przez Rosjan?
Tak, przez Rosjan. Pierwszy areszt to ja siedziałam na wsi, w sieni takiej wiejskiej chaty. I tu nie pamiętam, jak długo to trwało. Parę dni na pewno.
I puścili Cię?
Wypuścili mnie. Byłam znowu w domu, bo zabrali mnie już z domu. Zabrali mnie w nocy z domu. Czy mogłaś się spakować?
Pakowania praktycznie żadnego. Było zimno. To chyba był już listopad, bo ja w prędkości mając jakieś pończochy na nogach, nałożyłam jakieś wojłoczki z kaloszkami. Tak więc je nałożyłam i praktycznie już nic nie wzięłam. Nałożyłam palto, chustkę jakąś i tak żadnych rzeczy nie wzięłam. Nikt mnie do tego nie namawiał, ani nikt nie czekał.
Czy wtedy wywieźli dużo ludzi z tej okolicy?
Było, było całe grono, jakąś nauczycielkę czy kogoś jeszcze. To tak pozabierali i zawieźli nas wtedy od razu do więzienia w Białymstoku. Więzienie było już po okupacji niemieckiej i po bombardowaniach zniszczone. Nie miało prądu elektrycznego, szyby powybijane. I ja trafiłam do celi, w nocy, do celi na parterze niskim, tak że okna były równe z ziemią i wybite były szyby. Zostały tylko kraty. Ciemno było zupełnie, bo oni tylko z pochodnią chodzili, nie było światła. I mnie w nocy tam umieścili.
Wspomnienie Zenona Perwenisa - v-ce prezesa Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu - wywiezionego wraz z rodziną w marcu 1949 r. do Świerdłowska w okolicach Irkucka
Przyjechali po nas, rodzinę Perwenis, nocą 25 marca 1949 r. na wieś do Pawlukanic, okręg Wileński. Dali jak zwykle przysłowiową godzinę czasu by spakować się. Dziadkowie - Bronisław i Bronisława, dwóch wujów - Kazimierz i Jerzy, ciocia Czesia i nasi rodzice - Roman i Felicja. My = ja z bratem. Mam dwadzieścia dni, brat czternaście miesięcy.
Przypomniano o nas, Perwenisach, za sprawą wujka, który "skalał" nasze nazwisko patriotyzmem. Był oficerem Armii Krajowej, uczestnikiem akcji "Burza". Nie poszedł na układy z Armią Czerwoną i nie złożył broni. Walczył dalej. Został skrytobójczo zamordowany w 1946 r. jako poliak, "bandyta". Ojciec został aresztowany i osadzony w więzieniu za współpracę z "bandytami". Wrócił w 1947 roku. Urodziliśmy się kolejno: mój brat Józef - 16 stycznia 1948 r., i ja - 5 marca 1949 r.
Jest noc. Godzina czasu, panika, płacz, bieganina. Zimno - ubrania, daleko? - jedzenie. Czasu mało, ręce - tylko dwie, dzieci... Kolej rzeczy to furmanka, pociąg, wagon towarowy. Szczęściem naszym było to, że wśród współtowarzyszy początku niewoli byli ludzie! Dzięki nim, ich solidarności i ludzkiego odruchu wobec dzieci dotarliśmy do celu "podróży" choć nie zdrowi, lecz żywi - cud! - pierwszy. Po półtoramiesięcznej podróży dotarliśmy do miejscowości Świerdłowsk, okręg Czeremchowa obwodu Irkuck.
Po drodze na porządku dziennym były "pogrzeby" - gałgany wyrzucone przez drzwi podczas jazdy. Małe - to dzieci, większe - dorośli. My dojechaliśmy - stąd ten cud..
Na zesłaniu niespełna siedem lat w chłodzie, głodzie i poniżeniu. Przetrwaliśmy - my - dzieci, rodzina - powiększona o siostrę Irenę i wujka Józefa (świeżo upieczonego męża cioci Czesi. Toż cud! - drugi. 4 grudnia 1955 r. obóz repatriacyjny, koszary w Nowym Sączu.
Wszyscy dorośli wracali do normalnego życia, świata. A my - dzieci...? Miasto, ulice, mieszkańcy jacyś inni - życzliwi, i te współczucie. Za co? Nierozumieliśmy.
Idąc korytarzem zauważyliśmy kubeł pełen pokrojonego chleba, kankę z gorącą kawą. Wyrwaliśmy się z bratem rodzicom i pobiegliśmy chwycić ten chleb. Braliśmy garściami, następnie uciekliśmy - schowaliśmy się w kąt. Zaczęliśmy jeść, mało - zapychać się aż do udławienia. Patrzyliśmy ze strachem na boki, czy nas kto nie goni. Czy nie zabiorą jeszcze niezjedzonego chleba? Jak ten chleb smakował! Nie rozumieliśmy dlaczegowokół płaczą. Mama podeszła i powiedziała pamiętne słowa: "Pamiętajcie to jest polski chleb. Oby wam w życiu Go nigdy nie zabrakło." Pamiętamy!
Pierwsza choinka. Prezenty, ubrania - witała nas Polska. Czleba nie brakowało - przez cały czas naszego pobytu w koszarach stał na korytarzu. Oswajał nas, że tak już będzie zawsze.
Znaleźliśmy rodzinę w Elblągu i tam pojechaliśmy. Pociag ludzki, samodzielne mieszkania, praca dla dorosłych, polska szkoła. Żyliśmy normalnie i my dzieci - choć jeszcze "inni", ale wśród swoich. Elbląg. Dziadkowie pomarli, ojciec Roman i wujowie nie żyją. Jesteśmy my: Mama, ciocia Czesia Siemaszko z mężem zamieszkali w Biskupcu Reszelskim, no i my - niżej podpisani.
Zenon Perwenis z bratem Józefem
P.S.
Żeby oddać chołd nieżyjącym i być potrzebnym tym, którzy żyją, stałem się działaczem Związku Sybiraków. Jestem v-ce Prezesem Zarządu Oddziału Elbląg. Pozdrawiam wszystkich Sybiraków.
Wspomnienie Marii Sadłowskiej - v-ce prezesa Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu - deportowanej z województwa lwowskiego do północnego Kazachstanu
Deportowana zostałam jako 7-letnia dziewczynka wraz z matką i 3-letnim braciszkiem 13 kwietnia 1940 z miejscowości Wołowe, województwo lwowskie, do północnego Kazachstanu - do Aktubińska.
Transport pędził w kierunku Kazachstanu wioząc w bydlęcych wagonach przeważnie same kobiety i dzieci, bo ojcowie i mężowie zostali wcześniej aresztowani przez NKWD i osadzeni w więzieniach. Częśc z tych ludzi w 1941 r. znalazła się w Armii Andersa, czy później w Armii im. Tadeusza Kościuszki. Większość jednak zginęła bez śladu. Inni zaś, wśród nich i mój ojciec, zostali zamordowani strzałem w tył głowy. Miejscem pochówku mojego ojca jest Miednoje. Z podróży zapamiętałam przede wszystkim brak wody. Otrzymywaliśmy na wago, w którym było około 50 osób, 3 wiadra wody na kilka dni. Mama chowała wodę w butelkach i dawała nam do picia po kilka łyżek. Pozostał mi do dziś uraz. W domu muszę mieć zawsze zapas wody.
Kiedy miałam chyba 9 lat zachorowała nasza mama leżała nieprzytomna, a ja nie wiedziałam jak ją ratować. Co zrobić, jeśli umrze? W jaki sposób zaopiekowac się 5-letnim bratem Mirkiem? W domu nie było opału, nie było zapałek, a przede wszystkim nie było jedzenia. Codziennie rano biegłam na step, zbierałam sucha trawę, którą przynosiłam do domu. Z trawy robiłam wywar, którym poiłam mamę. Przeszukałam w domu wszystkie rzeczy, by znaleźć cokolwiek, co nadawało by się na wymiene na pożywienie.
Pierwszą zdobytą szkalnkę kaszy jaglanej podzieliłam na dwie porcje. Tak bardzo wtedy starałam się i bałam się, że moja mama umrze. Właściwie zaczęłam tracić już nadzieję i siły. Zdobywanie opału i pożywienia było dla mnie bardzo ciężkie...
Moja mama wyzdrowiała. Do dziś nie rozumiem jak to się stało. Po jakimś czasie została ona wyhowawczynią w domu dziecka. Ponieważ nie było polskich książek ona sam napisąła je ręcznie. Jeszcze do dziś jedna taką posiadam. Do Polski przyjechaliśmy 10 maja 1946 r. Po dwutygodniowej kwarantannie w Gostynie, znaleźliśmy się w Elblągu. Nasz dom dziecka umieszczono przy ulicy Królewieckiej 106, w miejscu gdzie obecnie znajduje się policja.
Wspomnienie Teodora Mongiałło prezesa Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu - deportowanego do Kazachstanu w marcu 1952 r.
Deportowano mnie jako 9-letniego chłopca wraz z mamą i dwoma starszymi - o 2 i 3 lata - braćmi (ojciec z córką ukrywał się i został aresztowany oraz dowieziony do nas kilka miesięcy później) 18 marca 1952 roku z majątku Płytnica, województwo nowogródzkie, do południowego Kazachstanu, kieleski rejon, Kołchoz im. Stalina.
Umieszczono nas w lepiance składającej się z jednego pomieszczenia, w której wcześniej jakiś Kazach trzymał osły i krowy. Wszystko co otaczało nas na zewnątrz oraz w izbie było przerażająco obce. W samej izbie były gołe ściany, bez żadnych urządzeń i ozdób. Na domiar złego mama w pierwszym dniu została zabrana przez tamtejsze NKWD na przesłuchanie - była namawiana i szantażowana w celu podpisania i poświadczenia, iż przyjechała tu dobrowolnie oraz w celu zrzeczenia się obywatelstwa polskiego. Grożono jej, iż gdy tego nie zrobi, to dzieci zostaną zabrane do domu dziecka. Członkowie NKWD wypytywali również o ojca. Mimo wszystko mama nie dała się zastraszyć. Pamiętam, iż ci, którzy podpisali zgodę na zrzeczenie się obywatelstwa polskiego byli lepiej traktowani przez cały czas pobytu na zesłaniu. Mieli lepszą pracę i ogólnie lepsze warunki życia. Jak wielki błąd zrobili zrozumieli dopiero po wielu latach, gdy nie pozwolono im wyjechać do Polski. Jaka była wtedy ogromna rozpacz tych ludzi.
W tym samym czasie, gdy mama była przesłuchiwana przez enkawudzistów siedzieliśmy przytuleni jeden do drugiego w rogu izby na tobołkach, wraz z całym dobytkiem, który zdołaliśmy zabrać tu z sobą z rodzinnego domu w czasie krótszym niż godzina. Pamiętam, że jeszcze w Płytnicy była propozycja zrzeczenia się obywatelstwa polskiego, a gdy mama stanowczo odmówiła, to trzeba było opuścić rodzinny dom bardzo szybko - byliśmy dosłownie poganiani.
Dobrze pamiętam, że będąc w lepiance byłem niesamowicie wystraszony - cały drżałem, gdyż bałem się, że zostaniemy sami. W nocy widziałem i słyszałem jak ktoś w bieli kręcił się po izbie. Serce waliło, że aż dech zapierało. Była to najdłuższa noc w moim życiu. Od czasu do czasu do dziś budzę się w środku nocy, gdyż tamte wstrząsające chwile wracają w róznej postaci.
Rano, gdy zrobiło się już jasno, po izbie fruwały ptaki, gdyż nie było drzwi i szyb w okiennicach. Zauważyłem, że w izbie pojawił się jakiś stolik, na którym stał garnek z mlekiem i trzy pijałki (naczynia do picia), a obok na talerzu - dość dużo lepioszek, które u Kazachów zastępowały chleb. Zrobiło się od razu lżej. Była bowiem nadzieja, że ktoś nam sprzyja.
Wspomnienie Marii Chryniewskiej - członka zarządu Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu - wywiezionej w czerwcu 1940 r. do Kazachstanu
Zostałam wywieziona wraz z mamą i starszym bratem (ojciec został wcześniej aresztowany) w czerwcu 1940 r. z Włodzimierza Wołyńskiego do Kazachstanu. Wiosną 1943 r., po tragicznej śmierci generała Sikorskiego, NKWD namawiała wszystkich dorosłych Polaków do przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa. Tym, którzy odmówili, grożono pogorszeniem warunków życia. Mama i brat nie poddali się groźbom i kategorycznie odmówili. Brata bardzo szybko, bodajże następnego dnia, wywieźli do katorżniczej pracy w hucie. Bardzo ciężka praca przy beznadziejnym odżywianiu spowodowała, że zachorował na gruźlicę i zmarł. My nie byliśmy w stanie nic pomóc, ani spotkać się. Nie byliśmy na jego pogrzebie, bo nasz sytuacja była beznadziejna. Byliśmy bezradni. Pogróżki NKWD sprawdziły się również w stosunku do mamy. Po kilku dniach od oddzielenia od nas brata wywieźli nas w step, co najmniej 10 km od wsi, i odjechali zakazując nam ruszania się z tego miejsca - "zdzieś wam zyć i umierać". Zaznaczam, że był to początek kwietnia. Było wtedy jeszcze chłodno i wilgotno - szczególnie w nocy, a po stepie grasowały wygłodniałe wilki. Na noc mama z posiadanych rzeczy zrobiła coś w rodzaju namiotu, a układając w kącie kuferek i tobołki przygotowała kącik do spania. Sama siedziała, a ja ułożyłam się kładąc głowę na kolanach mamy po czym zapadłam w głęboki sen. Nazajutrz mama pokazała żółte plamy na kapie, która służyła za "namiot" i opowiadała, że grasowały wilki. Wąchały i obsikały nasz "namiot". Mama cały czas modliła się i jak widać Bóg wysłuchał jej modlitw. Mimo zakazu, ukradkiem następnej nocy skontaktowaliśmy się z mieszkańcami wsi. Wiem, że zarówno Polacy, jaki i tubylcy nam pomagali. NKWD dwa razy nas odwiedziło i w końcu widząc, że nic nie wskórają, po 10 dniach pozwolili wrócić do wsi, bo potrzebna była każda para rąk.
Wspomnienie Jerzego Skorynkiewicza - sekretarza Oddziału Związku Sybiraków w Elblągu - deportowanego w lutym 1940 r. na Syberię - w okolice Irkucka
Jerzy Skorynkiewicz w mroźną noc, 10 lutego 1940 r., z rodzinnej leśniczówki w Puszczy Knyszyńskiej został wraz z rodzina wywieziony przez NKWD w okolice Irkucka do obozu Kwitok niedaleko Łajszetu (?). Opowiadając swoje przeżycia wspomina następujący epizod: Zachorował na dezynterię. Był w szpitalu, ale w takim, który tylko z nazwy był szpitalem. Praktycznie nie stosowano żadnego leczenia. Utrapieniem były pluskwy spadające ze ścian. Wszyscy z mojej sali zmarli. Byłem przerażony - wspomina. Uciekłem więc ze szpitala i ukrywałem się w tajdze. W tym czasie znajdowałem na polach resztki czasami zmarzniętych czy podgniłych ziemniaków. Starałem się je bardzo mocno upiec na ognisku i jadłem w całości nawet zwęglone. W Polsce dowiedziałem się od lekarzy, że ta dieta mogła mi uratowac życie. Po powrocie do kraju smak ziemniaków ze zsiadłym mlekiem i smak świeżego chleba był czymś nadzwyczajnym. Nierozumiałem słów rodziny, która nas przyjmowała, że stać ich tylko na takie jedzenie - wpomina. Myślałem, że żartują.
Wspomnienie Michała Wołoszczaka - prezesa koła nr 1 Związku Sybiraków w Elblągu - wywiezionego do dalekiej Jakucji
W tajdze w pobliżu miasteczka Minor znajduje się grób mojej matki. Nie dano jej było wrócić do Polski.
Moją rodzinę wywieziono 13 czerwca 1940 r. Miałem wówczas 8 lat. Pokonaliśmy 11 tys. kilometrów. Podróż trwała 3 miesiące. Najpierw wieziono nas w bydlęcych wagonach, potem płynęliśmy rzeką Angarą i Leną. Ostatni odcinek o długości ponad 400 km przepłynęliśmy łodzialmi, które ciągnęły konie. Nocowaliśmy pod gołym niebem. W miejscowości Minor pracowaliśmy w odkrywkowej kopalni złota. Z pewnością nie przeżylibyśmy syberyjskich mrozów. Zimą temperatura dochodziła do - 60 stopni Celsjusza. Na szczęście Rosjanie pozostawili tam barki. Zesłańcy mogli w nich zamieszkać. Jako 8-letni chłopak zmuszony byłem pracować, bo to oznaczało przydział racji żywnościowej. Paliłem w piecu i parzyłem dla robotników herbatę. Gorący napój na chwilę rozgrzewał zziębnięte ciała. Przed utratą ciepła chroniły filcowe buty zwane walonkami, watowana kurtka - kufajka, futrzane rękwaice i czapka. Odzież trzeba było zdobyć.
Kiedy wybuchła wojna radziecko-niemiecka (1941) Polakom wolno było poruszać się po terenie całej Jakucji. Myśmy również skorzystali z tej możlwiości i przenieśliśmy się do Jakucka. Ludziom zaczynał dokuczać głód. Dostawy żywności szły na front. Dla cywilów zostawało niewiele, dla zesłańców jeszcze mniej. Ja dostawałem 30 dkg chleba. W kopalni racja była o 50 dkg wyższa. Jakoś to jednak wytrzymaliśmy.
Potem czekała nas jeszcze jedna przeprowadzka i w 1946 r., dokładnie 13 czerwca, upragniony powrót do Polski.
Wspomnienie Ireny Rydjan zamieszczone na stronie internetowej Oddziału Związku Sybiraków w Łodzi w dziale "Poszukiwania"
...W 1946 r., kiedy wracałam z zesłania do Polski na przełomie marca-kwietnia 1946, już w Europie zatrzymał się nasz transport na jednej ze stacji (nie pamiętam jej nazwy). Nasz transport - były to wagony towarowe, ale okna bez krat i drzwi bez rygli. Na przeciwległych torach stał podobny transport, ale okratowany, z zaśrubowanymi drzwiami i konwojowany przez uzbrojonych NKWD-zistów. W naszym wagonie wrzało od polskiej mowy. Z przeciwnego wagonu wyjrzała młoda dziewczyna, upewniła się na migi, że blisko nie ma straży i przez kraty pokazała kartkę: Jestem Polką. Skazana na 10 lat łagru. Proszę zawiadomić matkę: Zofia... (nazwiska nie pamiętam), Łódź, Stary Rynek 10. Za parę minut sąsiadujący transport ruszył na wschód. Po przyjeździe do Polski moja mama (obecnie już nie żyje) napisała ostrożny list do pani Zofii. Bardzo szybko nadeszła odpowiedź, ale nie od pani Zofii, tylko od Jadwigi (nazwiska też nie pamiętam), przedstawiającej się za siostrę pani Zofii. Oznajmiała, że Zofia zmarła.
Pomimo tego że byłam wtedy bardzo młodą dziewczyną, ten przypadek i tę dziewczynę przez kraty wagonu widzę do dziś przed oczami. Ciekawa jestem, czy ta osoba przeżyła łagier, czy wróciła do Polski i czy jest w Łodzi ona lub jej rodzina. Byłabym bardzo wdzięczna za wiadomość, choć to już jest historia.
|